„Zimna wojna” muzyczna

Między premierą Tulii a The Mystery of the Bulgarian Voices z Lisą Gerrard warto zwrócić uwagę na szerszy kontekst. Bo oglądałem w piątek Zimną wojnę Pawła Pawlikowskiego i trochę żałuję, że gdzieś pod historią miłosną przycicha z czasem, a przynajmniej schodzi na dalszy plan opowieść o muzyce w pierwszych dekadach PRL-u. Do połowy filmu, czyli do chwili zetknięcia się pary głównych bohaterów z paryskim środowiskiem jazzowym, układana dość konsekwentnie. Od pierwszych scen – z tą romantyczną fantazją na temat nagrań terenowych ludowych muzykantów, odkrywania mniejszości narodowych (tu od razu jedna z lepszych filmowych kwestii partyjnego aktywisty Kaczmarka, który słuchając łemkowskiego śpiewu wielogłosowego, wzdycha coś w stylu: Ładne, szkoda, że nie nasze!) i castingiem do powstającego zespołu Mazurek, filmowego Mazowsza, na którym poznają się bohaterowie krajowo-emigracyjnej love story – śledzimy, jak zmienia się stosunek władzy do muzyki.

Co prawda całą muzykę ludową z pierwszych sekwencji filmu – włącznie z piosenką ludową Dwa serduszka (znaną z repertuaru Mazowsza) – słyszymy w wersji filmowo podkręconej, a taniec i śpiew zespołu Mazurek dźwiękowcy zbierają prawie jakby to była sekwencja wojenna w kinie akcji, to w aranżacjach rzecz brzmi tak wiarygodnie, jak to tylko możliwe w filmie fabularnym. Zatrudnienie Marcina Maseckiego było prawdopodobnie jedną z najlepszych decyzji personalnych, jakie podjął reżyser, na równi z obsadzeniem Joanny Kulig i Tomasza Kota w głównych rolach. Strategicznie skutkuje to tym, że w dalszej części filmu dostaniemy kapitalnie zaaranżowane sekwencje jazzowe, razem z podjęciem tego samego tematu Dwóch serduszek, tak jakby od zawsze był jakimś zagubionym klubowym standardem. W Zimnej wojnie muzyka układa całą chronologię, pomaga – jak to z muzyką bywa – określić czas, a momentami nawet miejsce akcji. Można więc sobie lekko dworować z maniery reżyserskiej kręcenia filmów w formacie 4:3 oraz w czerni i bieli, ale prawda jest taka, że z zamkniętymi oczami prawdopodobnie też da się ten film oglądać – z żelazną konsekwencją mniej więcej do połowy, bo później mamy kilka melodii podkreślających dalszy upływ czasu, lecz soundtrack nie jest już tak ważny jak na początku. Co oczywiście może być zabiegiem specjalnym – ale co ja się tam znam na filmie*.

Skądinąd mam nadzieję, że wśród tych wszystkich polityczno-publicystycznych reakcji na Zimną wojnę, film kameralny i w sumie dość odległy od gorących polskich podziałów, ktoś zauważy, że tytuł jest idealnym opisem tego, co się dziś odbywa na linii władza-artyści.

Jak już wspominałem, Masecki tym razem aranżuje, a nie pisze oryginalną muzykę, ma więc mało okazji do tego, by błysnąć autorskim stylem – poza może jednym momentem, którego spoilować nie zamierzam, bo film – oczywiście pełen klimatu, wytrzymujący porównania z Idą, ale jednak inny – wchodzi do kin dopiero 8 czerwca. Ciekaw jestem dyskusji w muzykologicznym gronie, w którym toczyć się będą być może ciekawsze rozmowy niż wśród krytyków filmowych. Tym ostatni,, z całym szacunkiem, jednak trochę współczuję, bo zmuszeni są do żonglowania podobnymi pochwałami jak poprzednio: za warsztat, za zdjęcia, za montaż pozwalający trwającą jakieś dwie dekady historię skompresować do półtorej godziny.

Uderzające jest po tym wszystkim to, jak wcześnie zaczęto w PRL-u interesować się kulturą ludową – zespół Mazowsze powołany został do życia dekretem ministra kultury w 1948 roku (70 lat później przejdzie na garnuszek ministerstwa). Bułgarski zespół Мистерията на българските гласове, Kobiecy Chór Telewizji Bułgarskiej, który w tym roku odwiedzi katowicki Off Festival, wyewoluował z grupy, którą założono dopiero cztery lata później. Dziś lepiej znamy go jako Le Mystère des Voix Bulgares – za sprawą muzykologa Michela Cellier (jego historię opisaną w zeszłorocznym dokumencie wspominałem tutaj), a później za sprawą Ivo Watts-Russella z 4AD, który dwie płyty The Mystery of the Bulgarian Voices opublikował gdzieś między Dead Can Dance a Cocteau Twins w drugiej połowie lat 80. Fascynujące było w tym między innymi to, jak tego sprzedawanego pod egidą miejscowej telewizji bałkańskiego folkloru udało się nie zepsuć w taki sposób, w jaki u nas zepsuto mazowiecką nutę ludową w dalszej historii Mazowsza.

Czego jednak nie zrobił realny socjalizm, to udało się w erze kapitalizmu. Bo choć dziś, po latach Lisa Gerrard z Dead Can Dance zaśpiewała właśnie na płycie The Mystery of Bulgarian Voices, jakoś nie słychać ekscytacji, która przypominałaby tę z lat 80. To już nie ten sam zespół. Pomysł, by bułgarskie pieśni ludowe unowocześnić, wydaje się z natury podejrzany. A aranżacje, w które opakowane zostały partie chóru, w najlepszym razie przenoszą te przykłady białego śpiewu – o ileż dziś mocniej rozpowszechnionego – w rejony gładkiego New Age. W utworach wykonywanych z Gerrard pobrzmiewają tu i ówdzie (Shandai Ya) efektowne orientalizmy, ale i te nie robią już tak wielkiego wrażenia 30 lat po sukcesie Bułgarek na zachodnich listach przebojów. Mimo że klip sobie też trzasnęli w czerni i bieli.

Z plusów – śpiew Australijki i wokalistek chóru współgra ze sobą naprawdę nieźle i momentami można zapomnieć, że to w ogóle jakiś most ponadkulturowy, że to przedsięwzięcie multikulti. Kompletnie nie przekonują mnie za to dłuższe fragmenty instrumentalne – szczególnie ten w sentymentalnym Sluntse. Dochodzę do wniosku, że znów – trochę jak z tą chronologią Zimnej wojny – jesteśmy na innym etapie. Wszędzie na świecie znane są już triki pionierskich lat rynku world music, którego hitem były w latach 80. Bułgarki. I dlatego – mimo wrażenia, jakie wciąż robi ten rodzaj śpiewu (Ganka) – już mnie to w podobnym stopniu nie wzrusza. Poza tym nie wszędzie mają Maseckiego.

THE MYSTERY OF BULGARIAN VOICES FEAT. LISA GERRARD BooCheeMish, Prophecy/PIAS 2018, 6/10

*Mocne 7/10 bym w każdym razie dał za tę filmową robotę.