Biały album, czerwony album

Dostałem płytę. Ale w środku były dwie, a lista utworów jedna. Zresztą niedługa, sześć utworów. Myślałem, że ta druga płyta to DVD, tymczasem tu – nietypowo – na dwóch jest ten sam materiał, tylko inaczej podany. Zdecydowanie inaczej. Można więc śmiało powiedzieć, że było to dla mnie już choćby z tego powodu jedno z największych zaskoczeń ostatnich miesięcy. Rzecz wyszła w listopadzie, ale szumu wokół niej jest skandalicznie mało. Jest więc duża szansa, że jeszcze o tej płycie nie słyszeliście, chociaż poszczególnych bohaterów możecie znać. Ale nic, co znajome, nie jest tu oczywiste.

Zespół nazywa się Polmuz i wygrał w tym roku festiwal Nowa Tradycja, zdobywając zarówno pierwszą nagrodę, jak i trofeum im. Czesława Niemena (choć zaznaczmy, że Grand Prix przypadło grupie Vocal Varshe z Jacaszkiem). To dużo, ale wygrywanie festiwali – nawet tych organizowanych przez Polskie Radio – nie daję automatycznie forów na Polifonii. Zainteresowanie wzbudzają oczywiście członkowie kwartetu: saksofonista Michał Fetler (który doczekał się już w tym roku honorowej wzmianki za dokonania w Jazz Bandzie M-M), kontrabasista Ksawery Wójciński (który doczekał się wzmianek paru, co i tak nawet w małym stopniu nie oddaje jego znaczenia na scenie), grający na Polivoksie Rafał Zapała (który trafił przynajmniej na indeks premier, jako autor kompozytorskiej płyty dla Requiem Records z m.in. Nicole Mitchell). Dla perkusisty Rafała Igiela jest to wzmianka numer jeden, ale za to od razu stuprocentowo entuzjastyczna.

Trudno się bowiem nie entuzjazmować czymś, co w tak prosty sposób przenosi entuzjazm krajowych muzyków z początków XX wieku w analogiczny okres wieku XXI. 22 lata po OjDADAna Ciechowskiego i 20 lat po pierwszej Kapeli Ze Wsi Warszawa formacja Polmuz bierze sobie jako punkt wyjścia rodzime oberki, mazury i polki, wykręcając na ich bazie utwory oparte na naturalnym transie, które z punktu widzenia UFO patrzą na tradycję. Trochę tak jak gdyby była niekoniecznie naszą tradycją, tylko muzyką wyimaginowanego ludu zamieszkującego to samo terytorium, co my teraz. Lem patrzy na Kolberga. Choć właściwie – żeby być fair – jest to spojrzenie na prehistorię nagraniową, które rzeczywiście uwzględnia zewnętrzną perspektywę. Punktem wyjścia dla utworów na Drzewiej (w swojej niehandlowości ten tytuł może rywalizować chyba tylko z nazwą Polmuz) są bowiem nagrania zrealizowane na terenach Wielkopolski przez niemieckiego wydawcę płytowego w latach 20. poprzedniego stulecia. Czyli najpierw ktoś uprawiał na nas swoją etnomuzykologię, wchodząc na nasze potańcówki i rejestrując taneczne rytmy grajków, po czym my sami odnajdujemy to po wielu latach i próbujemy zbudować na tym transowe, na poły improwizowane struktury. Żywe i skoczne, nie mniej niż oryginały. I podobnie jak te oryginały precyzyjne rytmicznie.

Ale jest też tak jak w tym powiedzeniu z pustką w roli głównej – im dłużej spoglądasz w przeszłość, tym bardziej przeszłość patrzy w ciebie. I elementy prastare, chyba nawet starsze niż same nagrania materializują się tu w brzmieniach generowanych przez tę czwórkę, szlifowanych podczas rezydencji artystycznej w CK Zamek w Poznaniu i z pomocą tegoż miasta wydanych. Wychodzą w drugiej (czerwona płyta) wersji Polki Feliksa, która brzmi jak gdyby to był nie Michał Fetler, tylko Colin Stetson z zespołem. Albo w pierwszej (białej) wersji rewelacyjnej Specyalności Krupki, w której cała koncepcja wyłania się powoli z gęstej dronowej mgły generowanej przez kontrabas pospołu z Polivoksem, czyli słowiańską odpowiedzią na MiniMooga. Zdecydowanie wolę te najbardziej mistyczne, hipnotyzujące fragmenty z elementami oryginałów zepchniętymi głęboko w cień – postawiłbym je na jednej półce ze znakomitymi pomysłami Remka Hanaja, którego Wysiadywanie góry powinno się tu niebawem doczekać osobnej wzmianki. Chociaż z drugiej strony najprościej pewnie zakochać się w surowych repetycjach Walca z obczyzny sztukowanych pasażami Polivoksa.

Improwizacja jest tu mocno kontrolowana, a poszczególne instrumenty – najczęściej saksofony altowy i barytonowy Fetlera, poddającego się żelaznej dyscyplinie – biorą na siebie ciężar prowadzenia melodii na modłę oryginałów, które zostałyby zapętlone na współczesnym samplerze. Podział na dwie płyty wydał mi się najpierw czymś precyzyjnie zaplanowanym, z dzikszymi wersjami na białej i bliższymi nagrań terenowych z Wielkopolski na czerwonej. Ale nic tu nie jest proste. Niby ta druga wydaje się bardziej organiczna, ale myślę, że powstała pewnie z jakiegoś rozdarcia zespołu między różnymi podejściami do tego samego, no i wreszcie jako zagadka, ale też wędka dla recenzenta, który – tak jak ja – w tym autorskim podejściu do tradycji (samo hasło wydaje się na początku raczej odrzucać i przyciągać) szukał nerwowo jakiegoś punktu zaczepienia. I znalazł ją, gdy już dostał płytę, a w środku były dwie – tylko lista utworów jedna.

POLMUZ Drzewiej, Unzipped Fly 2018, 7-8/10