7 płyt, których warto posłuchać w tym tygodniu

Ostatnie tygodnie roku okazują się dość pracowite. O paru historiach z tego tygodnia już pisałem. Na moim Facebooku gdzieś pomiędzy gorącymi dyskusjami na temat come backu Dody zniknął zapowiadany tam wpis o świetnym albumie Alasdaira Robertsa z francuską grupą Tartine de clous. Ale zgodnie z ogólnym trendem, żeby każde wspomnienie o tzw. gwiazdach w niezbyt pozytywnym kontekście uznawać za hejt (ostatnio to choćby przypadek głośnej dyskusji o serialu 1983 skomentowanej na FB przez samą Agnieszkę Holland), inna artystka zwróciła mi uwagę, że można robić rzeczy pożyteczniejsze. Cóż, dziękuję za zagrzewanie do działania – to właśnie staram się robić w notkach blogowych. Poniżej siedem minirecenzji pozytywnie odhejtowujących.

ALESSANDRO CORTINI + LAWRENCE ENGLISH Immediate Horizon, Important
Spotkali się podczas festiwalu Atonal w Berlinie, gdzie wspólną muzykę stworzyli na zamówienie. Ambientowa wrażliwość Lawrence’a Englisha (ostatnio trochę nużąca we wspólnym przedsięwzięciu z Williamem Basinskim) doskonale połączyła się z umiejętnościami Alessandra Cortiniego w zakresie kreacji brzmień. Immediate Horizon to coś więcej niż jednorazowy cykl utworów napisanych pod konkretnego kuratora – to rzecz znajdująca bezpośrednie uzasadnienie w działaniach obu artystów, gra subtelnych i pozornie statycznych motywów, które powoli prowadzą do naturalnej kulminacji. Wyrazista brzmieniowo, choć w barwach dość surowa, prowadzona konsekwentnie, jak gdyby autor był jeden i jak gdybyśmy szli przez galerię stworzonych według jednoosobowej wizji, czarno-białych fotografii. Takich jak ta z okładki, której twórcy – tak na marginesie – estetycznie zapatrzyli się chyba w projekty okładek Bociana.

EARL SWEATSHIRT Some Rap Songs, Tan Cressida
Bardzo udana, przyjemna i niezwykle prosta w konstrukcji – oparta na szeregu długich zapętleń na bazie sampli wyciętych z utworów stosunkowo znanych wykonawców. Zręcznie, choć bez przełamań, refrenów, przesuwająca uwagę w stronę lekkiego flow rapera i jego raczej nielekkich tekstów. Taka jest ta długo oczekiwana kolejna płyta Earla Sweatshirta. Sklejony z króciutkich (to charakterystyczne dla płyt hiphopowych sezonu) utworów album, chociaż te teksty o tym, jak to Sweatshirt czerpie z awangardy i jest śmiały w łączeniu hip-hopu z jazzem to – trzeba przyznać – głupota wagi ciężkiej. Najlepiej puentuje je finałowy instrumentalny Riot! – zwolnione nieco nagranie zmarłego w tym roku Hugh Masekeli z jednej z jego najbardziej znanych płyt, bliższej jazzowego środka i wydanej przed półwieczem. O coś zupełnie innego tu chodzi – o proste połączenie rapowego stylu z bystrym, opartym na osłuchaniu, na poły plądrofonicznym przekopywaniu się przez sterty płyt – te podkłady z The Bends czy Azucar mogłyby być ozdobą utworów The Avalanches. Na nośnikach fizycznych w połowie grudnia.

JAZXING Moon Call EP, Polena
Niby to reggae wpisano właśnie na światowe dziedzictwo UNESCO, ale jeden z członków trójmiejskiego duetu Jazxing z okolic reggae przyszedł w okolice house’u, lekko tylko zaprawionego dubem. Drugi zdryfował od strony punka. Za oba te transfery powinniśmy być raczej wdzięczni, czego kolejne dowody dostajemy na Moon Call. Chwaliłem ich za konstruowanie ładnych groove’ów w czasach pierwszej kompilacji labela FASRAT. Tutaj okrzepli jako producenci muzyki stricte tanecznej, choć mający kanapowy wdzięk serii The Very Polish Cut-Outs utwór Midnight Stand podoba mi się najbardziej.

JIBÓIA OOOO, Discrepant
Skąd w katalogu Discrepant biorą się ci wszyscy fantastyczni wykonawcy? Nie mam pojęcia. W każdym razie portugalski muzyk Óscar Silva występujący pod szyldem Jibóia należy do tych ciekawszych. Bazą jest muzyka psychodeliczna o otwartym i nastawionym na kooperację charakterze (pojawiają się gościnnie Ricardo Martins i André Pinto). Elementy rocka i jazzu równoważą się w czterech utworach – od Diapazon, które nawiązuje do estetyki Floydów z przełomu lat 60. i 70., po Diatessaron łączący plemienną rytmikę i kapitalny dron na średnich częstotliwościach. Na długi, ponadpiętnastominutowy Topos trochę już nie starcza pomysłów, chociaż nieźle by się ten utwór komponował z repertuarem kolejnej opisywanej dziś płyty. W każdym razie zdecydowanie warto OOOO posłuchać.

NEIL YOUNG Songs for Judy, Reprise
Praktycznie wszystko, co nagrał Neil Young w studiu lub na żywo w latach 70. jest godne uwagi. Dlatego ten archiwalny zestaw grany solo podczas trasy koncertowej po wydaniu płyty Zuma przyniesie przyjemność nie tylko zagorzałym fanom – szczerze mówiąc na tych wykopywanych z archiwum występach Younga z tamtych czasów o ciarki przyprawia czasem sama tylko reakcja widowni. Część piosenek dostajemy tu w wersjach drugorzędnych, całość nie trzyma nas w napięciu cały czas, ale program koncertu – przerywanego okazjonalnie drobnymi uwagami artysty (od jednej z nich, opowieści dotyczącej Judy Garland, najprawdopodobniej wziął się tytuł) – składa się z najlepszych piosenek, jakie znały lata 70. Są to przy tym cały czas wersje inne niż pozostałe. Nie jest to na pewno poziom Live at Massey Hall 1971, ale zawiera Heart of Gold, After the Gold Rush, Journey Through the Past i Sugar Mountain, a poziom wykonawczy, mimo stosownych fałszy i drobnych niedociągnięć w akompaniamencie, jest w praktyce nieosiągalny dla innych.

PRAED Doomsday Survival Kit, Akuphone
Najbardziej zabawowa muzyka tygodnia przyjechała z Libanu – nagrał ją w Bejrucie duet Raed Yassin i Paed Conca. Obaj obsługują różnego typu elektroniczne urządzenia, samplery i syntezatory, a Conca dodaje partie klarnetu i elektrycznego basu. Dochodzą goście na hendrixowsko brzmiącej gitarze i instrumentach dętych (saksofony, drugi klarnet) oraz trochę wokali. W sumie co do bazowego charakteru Praed kojarzyć się może z Eek, czyli zespołem Islama Chipsy’ego, tyle że ta cała po arabsku gęsta warstwa rytmiczna jest tu w dużej części programowana (perkusjonalia uzupełnia Khalid il Soghayyar), a nie grana z ręki. W każdym razie arabskie skale instrumentów klawiszowych, ozdobniki i melizmaty, a do tego hipnotyczna rytmika tych długich kompozycji robią różnicę i Praed naprawdę uwodzi egzotyką.

SZPETY Szpety, Ersatz
Nie obiecam, że wszystkim się to spodoba, ale niczego bardziej dzikiego w tym roku nie usłyszycie. Bardziej krzyki niż szepty, ale wszystko w ogromnej skali dynamicznej. Nie będę też pewnie szczególnie oryginalny, gdy to zapowiem jako Dead Can Dance z gościnnym udziałem Diamandy Galas. W gruncie rzeczy Szpety to spotkanie dwóch wokalistek (Antoniny Nowackiej i Gosi Zagajewskiej) z improwizującym perkusistą (Wojtkiem Kurkiem) należy do doświadczeń mocnych i mocniejszych. Co w sumie logiczne – to zarazem debiut wytwórni Ersatz, która dla macierzystego, alternatywnego Instant Classic jest oddziałem bardziej alternatywnym. W tej gonitwie wokaliz zamieniających się często w nieartykułowane śmiecho-płaczo-krzyki jest jakieś stopniowanie napięcia (najmocniejsze wydaje się Hungun). Trochę jak z koncertami hardcore’owymi – powinno być krótko. I w sumie jest. Na popis Kurka trzeba poczekać do ostatniego w programie utworu Zart. Czyli nawet w muzyce ewidentnie niesinglowej rządzą wokale.