Sens życia w wersji na jeden lub dwa głosy

Kiedy ktoś mnie pyta o wartości, odbezpieczam rewolwer. Kiedy ktoś mnie pyta o sens życia, odbezpieczam igłę gramofonu. Pamiętam nieźle motto z działu recenzji książkowych starej „Machiny”, w którym zaczynałem publikować (właśnie od książkowych, a nie od muzycznych): Ludzie mówią, że życie to jest to, ale ja wolę sobie poczytać. Z Cycerona. Otóż stopniowo, zupełnie niepostrzeżenie, zamieniłem dla siebie to poczytać na posłuchać. Treść cytatu stała się w ten sposób o wiele prawdziwsza, bo muzyka nie niesie w sobie tylu perswazyjnych elementów co mówienie. Daje odpocząć od gadek o sensie życia i o wartościach, choć głosy zostają. Instrumenty dęte – co obserwuję raz u profesjonalistów, a raz u amatorów (mam trochę uczniów w otoczeniu) nadają się do tego najlepiej. Z gadania o wszystkim zostaje samo gadanie, słowa i sensy ulatują, pozostaje podstawowa, fatyczna funkcja języka – utrzymywanie kontaktu. Upraszczając: ej i joł. Tak rozumiem tę płytę, o której zaraz opowiem.

To jest ta wersja na dwa głosy. Joe McPhee robi za ej, a Mikołaj Trzaska za joł. Pierwszy ma 79 lat i piękną kartę jednej z żywych legend awangardy. No i przy tym całkiem już długą (ponad 10 lat) historię współpracy z tym drugim, czyli Trzaską, na koncie. To opowieść o konwersacji coraz bardziej intymnej. Były już różne udokumentowane wydawniczo rozmowy tego duetu: prowadzone w piątkę (featuring McPhee w nagraniach kwartetu Ircha), w czwórkę (płyta Magic z Dominikiem Duvalem i Jayem Rosenem), ale też w trójkę – firmowane przez Not Two Intimate Conversations zostało nagrane z Rosenem za perkusją. Ta nowa, zarejestrowana w Seattle w październiku 2017 r., nosi tytuł More Intimate Conversation i jest zgodnie z tytułem jeszcze bardziej intymna, bo prowadzona we dwójkę.

McPhee gra na trąbce i sopranie, Trzaska na alcie. To dziarski zestaw dialogów, w którym – jak w radiu – rozpoznajemy mówiących po tonie głosu. Pewnym ułatwieniem dla nieznających obu muzyków jest oczywiście barwa używanych instrumentów, która sprawia, że McPhee operuje z reguły w rejestrach powyżej Trzaski. Dla znających cięty język muzyczny gadatliwego McPhee oraz pewną pogodę i jowialność Trzaski słyszaną w jego bardziej oszczędnych frazach. Różnice zacierają się trochę, gdy obaj ściszają się do poziomu szeptu (tutaj Trzaska jest trudny do prześcignięcia) lub operują jękami czy brzmieniami naśladującymi jakieś zwierzęce odgłosy – bo przecież gonitwa w The Meaning of Love, którą można a vista zacząć interpretować w kategoriach erotycznych, to dla mnie bardziej takie radosne, opiekuńcze oddanie, coś jak przekomarzanie się szczeniaka z dorosłym psem. Choć tu już się trochę gubię i nie wiem, kto z nich którego miałby grać.

Słuchacze poszukujący pewniejszej bazy, jakiegoś założonego z góry tematu do rozmowy, znajdzie jedno i drugie w Trace Evidence w postaci mocno rozmontowanego tematu z Theloniousa Monka. Inni będą woleli to obwąchiwanie się pierwszej części płyty, która ostatecznie kończy się szybko, nie wiadomo kiedy, w samym finale znowu schodząc do trochę zwierzęcego, a trochę intymnego szeptu. I znów nie wiem, jaki można odczytać sens ostatnich dwóch opowieści o samotności (Solitude i Loneliness w tytułach), ale – jak w tym tytule – nie po to słucham, żeby czytać. Choć sensy każdorazowo tytuł podpowiada – bardziej już ogólne, mniej konkretne, bez choćby czysto politycznych tematów jak na płycie Intimate Conversations. Sensem życia jest tu samo pozostawanie w kontakcie.

Pewnie w tym momencie wydaje się wam, że z tę opowieść o fatycznej funkcji języka doklejam na siłę i zmyślam. No to przypomnijcie sobie tytuł pierwszego solowego albumu polskiego saksofonisty. Co nam wtedy mówił? Cześć cześć cześć cześć. Przypadek?

JOE McPHEE / MIKOŁAJ TRZASKA More Intimate Conversation, Kilogram 2018, 7-8/10

Odsłuch tutaj.

Jeszcze intymniej, ale trudniej sobie porozmawiać samemu ze sobą, dlatego spośród całego pakietu płyt wydanych ostatnio przez Petera Evansa wybrałem i kupiłem sobie The Veil, album solowy. Miałem w pamięci bryzgi i strumienie śliny wypluwanej przez Amerykanina podczas solowych występów, cały ten stoicki spokój sprawnego technicznie muzyka, mimo agresywnego charakteru samej muzyki. Na The Veil mamy długą, dokumentowaną podczas kilku wizyt w studiu wizytówkę wirtuozerii Evansa, ale idącą bardziej w stronę gadatliwości. Tu owszem, wypluwa, ale całe strumienie dźwięków układanych w niekończący się nerwowy monolog (dedykowane Cecilowi Taylorowi Homo Ludens będzie niezłym przykładem, ale jednym z wielu). Znacie pewnie tę historię tego Niemca, który wstrzymał oddech pod wodą na 22 minuty i 22 sekundy. Otóż jak nic musiał się zainspirować długością ciągów dźwiękowych wypluwanych przez Evansa na jednym oddechu. Tyle że w ich konkurencji to Evans robi z oddechem coś konstruktywnego.

Jeśli jednak piszę o wizytówce trębacza, mam na myśli bardzo różne sposoby mówienia. Od tych oratorskich popisów, przez wyciszone jęki, aż po jakieś potężne erupcje, o których technicznym tle nie mam pojęcia i trudno mi go sobie wyobrazić (Witchcraft), no i oczywiście czysty trąbkowy noise (The Book of Void). W Inner Urge gra najdzikszą sekcję klasyka Joe Hendersona, a finał dedykuje Erichowi Frommowi. Nie ma granic dla sztuki Evansa, a przez 67 minut nie ma też mowy o nudzie. Choć oczywiście główne paliwo Evansa składa się z jednostek ej i joł.

Wrócę na koniec raz jeszcze do funkcji fatycznej. Otóż jej współczesną formą są lajki – to też funkcja fatyczna języka. Zatem lajki dla wszystkich trzech.

PETER EVANS The Veil, More Is More 2018, 8/10