Kurs na półwysep Yorke

Thom Yorke miał wyraźnie niezaspokojone ambicje. Czemu trudno się dziwić, bo młodszy kolega z zespołu otarł się już o Oscara, wykonuje Reicha i klepie się po plecach z Pendereckim, a tu lider formacji nagrywa te swoje solówki, owszem, z raczej ciepłym przyjęciem, ale bez wielkiego wpływu na rynek muzyczny. Potwierdza to wszystko bardzo ciekawy wywiad, na który Thoma Yorke’a naciągnął producent filmu Suspiria – samo to, że się zgodził na rozmowę, świadczy o wyjątkowym zaangażowaniu – przeprowadził Artur Zaborski, a który wydrukowaliśmy przed tygodniem w „Polityce”. Lider Radiohead w bezpośredni sposób opowiada o filmowych inspiracjach, w prosty sposób wykłada, jak pracował. Ogólnie – musiało Thomowi zależeć. Słuchać to w jego nowej muzyce, bo soundtrack do remake’u Suspirii Daria Argento trudno odbierać tylko jako muzykę filmową. To jest ta trzecia premiera ostatniego wielkiego piątku.

Poza narzekaniem na sposób dystrybucji ostatniej płyty Yorke’a (o czym pisałem obszernie tutaj, tocząc z sukcesem spór konsumencki w tej sprawie) miałem zawsze jakieś zastrzeżenia do solowych płyt lidera Radiohead. Jest mi więc niezmiernie miło oznajmić, że praktycznie nie mam zastrzeżeń do tej najnowszej. Co więcej, jak to rzadko bywa, Yorke nagrał soundtrack, który jest jego pełnoprawnym i w dodatku jeszcze najlepszym jak do tej pory solowym wydawnictwem. Bynajmniej nie dlatego, że mierzy się z filmem muzycznie oprawionym kiedyś przez progresywno-rockowy włoski zespół Goblin – w geście legendarnym, aczkolwiek przez tę formację chyba wypartym z pamięci (jak dla mnie – w zestawieniu z muzyką do filmu Argento – koncert Goblina po latach okazał się sporym zawodem). Bardziej dlatego, że – idąc za radą Greenwooda – kompletnie zignorował film i stworzył długi zestaw utworów na podstawie scenariusza i swoich wyobrażeń o melancholii, którą miał według wstępnego zamówienia dostarczyć. A melancholię to ja potrafię – mówi w linkowanym wyżej wywiadzie.

Zaszedł z tą melancholią daleko – aż do momentu rozpływania się świata naszkicowanego muzyką. Muzyka Yorke’a dzięki filmowemu zamówieniu przestała się rytmicznie trzymać blisko ziemi. W większości nagrań pozbawiona partii perkusyjnych, stała się jeszcze bardziej swobodna, świetnie oddaje ten szczególny stan emocjonalny, o którym śpiewa także w Radiohead. Bądźmy fair: Suspirium, a szczególnie Unmade to tak naprawdę rzeczy na poziomie klasyków Radiohead, tylko w swojej lekkiej rytmice, w metrum 3/4 i swobodnej aranżacji wydają się czymś, co wyobrażalibyśmy sobie wszyscy jako solową płytę Yorke’a gdzieś na początku wieku, zanim fascynacja sceną klubową pchnęła go w okolice IDM. Tylko w finale The Universe is Indifferent mamy „Radiohead” w wersji z perkusją. Uwolniony Yorke, z odrobiną zazdrości w stosunku do młodszego kolegi z zespołu, korzysta przy okazji z pełnej palety brzmień – od orkiestrowych motywów w The Hooks czy Klemperer Walks (kapitalny, prosty temat), po etiudy na syntezator modularny w rodzaju Synthesizer Speaks. A wreszcie, wykorzystując głosy, kreśli – też charakterystyczne dla siebie, ale tu jakby mocniejsze – rozpływające się formy muzyczne, niczym roztopione kształty u Salvadora Dali – w długim The Choir of One. Powracające tu lekko rozstrojone pianino (z akordami między Preludiem e-moll Chopina a Erikiem Satie) brzmi zaskakująco blisko ostatnich wariacji wokół tematu z Westworld, modnego i powielanego w serialach, ale zarazem pozostaje przecież elementem łatwym do autorskiej identyfikacji. Wszystko niedaleko od macierzystej grupy, choć inaczej. To jeszcze nie samotna wyspa Yorke, ale już – powiedzmy – półwysep.

Trzeba przyznać, że włoski reżyser Suspirii, Luca Guadagnino, trochę mu pomógł. Przede wszystkim osadził akcję filmu w roku 1977, czyli w chwili wprowadzenia do kin oryginału Argento. W dodatku w Berlinie. Yorke ma więc pole do popisu i okazję, by wykorzystać dość oczywiste w jego twórczości wpływy kraut rocka. Niby nic bardziej oczywistego, tymczasem są tu co, owszem, pewne nawiązania do Popol Vuh, jeśli chodzi o atmosferę, Klausa Schulze gdy chodzi o instrumentarium, ale reszta wcale taka oczywista nie jest. Opakowywanie całości tym hasłem to pójście na łatwiznę. Anglik idzie raczej w stronę eksperymentalnych lat 60., które tak mocno inspirowały Greenwooda, przemieszczając się po ich pejzażu swobodnie, pewnym krokiem człowieka mającego do dyspozycji wiedzę muzyczną XXI wieku – jest szczypta sonoryzmu, jest akuzmatyka, uduchowiony styl Arvo Pärta. Bez rewolucji, bez odkrywania czegoś zupełnie nowego, ale w poprzek. Eklektycznie jak – nie przymierzając do końca, bo to dwa inaczej brzmiące soundtracki – niedawna Mandy Jóhannssona. Zresztą te dwie ścieżki dźwiękowe będą pewnie rywalizować ze sobą w moim zestawieniu rocznym. W kategorii żyjących kompozytorów (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi) górą jest ten starszy (jakkolwiek dziwnie to zabrzmi) z nich. Czyli Yorke.

W katalogu samego Thoma Yorke’a to pewne przełamanie – wreszcie udało mu się stworzyć soundtrack (po odrzuconej przez Yorke’a propozycji muzyki do Fight Clubu, a potem odrzuconym przez producentów utworze do Bonda), od razu z orkiestrą (świetna London Contemporary Orchestra), w dodatku pod producencką opieką Sama Pettsa-Daviesa, realizatora z A Moon Shaped Pool, a nie Nigela Godricha. Zmierzył się z legendarnym oryginałem i nie poniósł klęski. A patrząc z perspektywy raptem czterech dni, od kiedy się ukazał ten długi (80 minut) materiał – słucham tego z niesłabnącym zainteresowaniem. A Greenwood – jeśli ta rywalizacja trwa – mógłby nawet poczuć rodzaj zazdrości.

THOM YORKE Suspiria. Music for the Luca Gudagnino Film, XL 2018, 8-9/10