Ta treść się nie klika
Jedno można powiedzieć na pewno: walka o prawa autorskiej z całą pewnością nie jest sexy. Wyobraźcie sobie, że podchodzi do was ktoś i mówi, że chciałby porozmawiać o dyrektywie w sprawie praw autorskich na jednolitym rynku cyfrowym, a z drugiej strony nadbiega gość, który krzyczy, że chce pogadać o #ACTA2. Pierwszy mówi, że chciałby bronić praw ludzi zatrudnionych w sektorach kreatywnych: dziennikarzy, wydawców, muzyków, filmowców, fotografów i tak dalej, bo chce dalej pracować nad udoskonaleniem pomysłu, by odbierali część tego, na czym zarabiają głównie wielkie serwisy agregujące treść i kilku potentatów rynku społecznościowego. Strasznie to skomplikowane – myślicie. Bo ten z drugiej strony krzyczy „wolność słowa!”. I rzuca hasła o przyszłym blokowaniu rynku i memów. Co prawda wielokrotnie dementowane, ale znacznie chętniej klikane – tak wygląda ta lobbingowa walka.
Oczywiście szanse byłyby bardziej wyrównane, gdyby raperzy układali właśnie zwrotki na temat dyrektywy, której mogą być jednymi z głównych beneficjentów (walka w muzyce toczy się przede wszystkim o tantiemy z YouTube’a, gdzie wiodą prym), ale po stronie artystycznej lobbują za prawem – które, dodajmy, nie zostało wczoraj przyjęte, tylko otwarto drogę do dalszych prac – głównie stowarzyszenia autorów i producentów. I gdyby polska partia rządząca, która na pewnym etapie sama nad dyrektywą pracowała, nie wcieliła się w rolę obrońców wolności słowa i nie zaczęła machać magicznym hasłem „ACTA2” (z ACTA – nawet biorąc pod uwagę poważne zastrzeżenia do przepisów – nowe prawo nie ma nic wspólnego). To skądinąd ciekawa i ważna informacja dla sfery kreatywnej: prorządowa część polskich europarlamentarzystów głosuje przeciwko dalszym pracom nad dyrektywą, podczas gdy Ministerstwo Cyfryzacji popierało ujednolicanie praw autorskich, a Ministerstwo Kultury prostowało mity dotyczące linków i memów, sugerując wolę dalszej pracy nad dyrektywą. Jak to tłumaczyć? Moim zdaniem właśnie tym, że machanie „wolnością słowa” jest w tej sytuacji bardziej sexy, ludzie masowo nie rozumieją, o co w ogóle chodzi w dyrektywie (co partia rządząca próbuje wykorzystać), a paragraf 11 dyrektywy de facto wzmacnia niezależnych wydawców prasy, podczas gdy rządzącym łatwiej skutecznie zapanować nad różnymi formami bezpłatnego user generated content niż artykułami prasowymi. Jako dalsze lektury w tej sprawie – bo to jest w końcu blog muzyczny – polecam lipcowy tekst Edwina Bendyka z POLITYKI, omówienie mitów dotyczących nowego prawa oraz tę celną analizę wszystkich najbardziej kontrowersyjnych zapisów.
Nie da się ukryć, że jestem częścią tego sporu, będąc zarazem korzystającym z wolności wypowiedzi blogerem, jak i zatrudnionym na etacie (co pewnie coraz rzadsze w branży) autorem i redaktorem u niezależnego wydawcy prasy. Stoję więc w sposób naturalny po stronie tych, którym na dyrektywie w rozsądnym, wynegocjowanym kształcie zależy. Wiem, że nie zabierze mi praw jako blogerowi, a być może zagwarantuje sytuację, w której na blogu mogę sobie pozwolić na pisanie także o muzyce, która się nie klika. To taki mały disclaimer przed zasadniczą częścią wpisu, czyli opowieścią o dwóch jutrzejszych premierach, których miałem już okazję posłuchać. Obie z Afryki, krainy pod względem praw autorskich, jak wiadomo, dość nieskrępowanej, co sprawia, że tamtejsi artyści liczą na wsparcie ze strony rynku zachodniego. A takie wsparcie gwarantują wytwórnie Glitterbeat (Niemcy) i Ostinato (USA).
Obie płyty to – bez przesady – najważniejsze premiery tygodnia. Choć przynoszą opowieści o problemach Trzeciego Świata, a nie pierwszego. Pierwsza – historię Stelli Chiweshe związaną z jej najstarszymi nagraniami z lat 70. Nieznanymi dotąd, bo choć dziś pochodząca z Zimbabwe (urodzona jeszcze w Rodezji) Chiweshe ma 72 lata, mieszka w Niemczech i pozostaje jedną z ikonicznych postaci world music, to początki jej kariery należały do wyjątkowo niespokojnych. Przede wszystkim zaczynała grać na miejscowej odmianie mbiry w latach 60., przełamując stereotyp mówiący o tym, że na tym instrumencie kobiety grać nie powinny – męscy nauczyciele nie chcieli jej pomóc. Co więcej, na początku lat 70. brała udział – już grając na mbirze – w ceremoniach ściganych przez miejscowe prawo. Materiał z tej płyty, na który po części składają się niezwykle transowe, dłuższe utwory (Mayaya), wychodzi od tamtych mistycznych wpływów. I poprzedza utwory z czasów, które dały Chiweshe światową popularność. Tę zdobyła dopiero jako solistka National Dance Company of Zimbabwe, doprowadzając do bodaj pierwszej fali zainteresowania mbirą na Zachodzie – jej utwory rejestrował w ramach swoich sesji w BBC sam John Peel. Kasahwa: Early Singles to pierwsze zachodnie wydanie muzyki Chiweshe publikowanej w swoim czasie tylko w rodzinnym kraju.
STELLA CHIWESHE Kasahwa: Early Singles, Glitterbeat 2018, 7-8/10
Z kolei Ostinato Records, znana choćby z reedycji fenomenalnej, recenzowanej tu płyty Abu Obaidy Hassana, publikuje jutro kompilację muzyki sudańskiej Two Niles To Sing a Melody: The Violins and Synths of Sudan. Muzyki intensywnej, pełnej przebojów, pochodzącej głównie ze złotej ery rozwoju tamtejszej muzyki rozrywkowej, lat 70. i 80. – do wprowadzenia prawa opartego na szariacie i pierwszych represji przeciwko artystom w 1983 roku, a później przejęcia władzy przez dyktatora Umara al-Baszira, wejścia cenzury i regularnych prześladowań. Są też pojedyncze utwory z lat 90., tworzone już poza Sudanem, ale w mniejszości. Słychać też na tej płycie – choć w bardzo subtelnym stopniu – mieszanie miejscowej tradycji z instrumentarium i technikami z Zachodu. Włącznie z tytułowymi syntezatorami, które pojawiają się m.in. w jednym z najmocniejszych momentów na trackliście – Droob A Shoag Abdelmoniema Ekhaldiego. Słychać tu to, co do tej pory odnajdujemy w muzyce syntezatorowej krajów północno-wschodniej Afryki, naturalne podejście jako do kolejnego instrumentu pozwalającego na budowanie melodii i wirtuozerię w tradycyjnym stylu.
Także tu mamy przykład emancypacji muzycznej – Hanan Bulu Bulu śpiewająca pieśń Alamy Wa Shagiya (czyli Mój ból i cierpienie) była jedną z pionierskich, występujących na sudańskich scenach kobiet, prześladowaną przez policję, bitą i nękaną zakazami występów. Ze względu na skandalizujący odbiór jej występów nazywano ją „sudańską Madonną”, ostatecznie musiała uciekać do bardziej liberalnego Egiptu. Nie jest jedyną artystką prezentowaną na tej składance – znajdziemy tu jeszcze m.in. świetny utwór Galbi La Tahwa Tani, który wykonuje Samira Dunia. Na emigrację po 1989 roku musiały się udać nie tylko kobiety-artystki – dotyczyło to najważniejszych postaci sceny muzycznej, choćby Mohammeda Wardiego (tu obecnego w piosenkach Al Sourah i Al Mursal), od którego pochodzi tytuł płyty – bo jego muzyka miała trwać dopóty, dopóki Nil będzie płynąć. Wardi zdążył przed śmiercią wrócić do Chartumu, a autorzy kompilacji Vik Sohonie & Tamador Sheikh Eldin Gibreel dotarli do syna artysty, pisząc obszerne teksty towarzyszące tej płycie. Taką pracę warto wesprzeć – dzięki niej mamy Afrykę w zasięgu sklepów wysyłkowych i internetu. Podczas gdy – jak głosi legenda – pewien Malijczyk musiał w swoim czasie wyruszyć piechotą w trzymiesięczną podróż, by zdobyć kasetę Wardiego z autografem artysty – bo taki był warunek dziewczyny, którą chciał poślubić.
RÓŻNI WYKONAWCY Two Niles To Sing a Melody: The Violins and Synths of Sudan, Ostinato 2018, 8/10