Maccaronizmy

Hej tam, jak zareagowalibyście na nową płytę Mozarta? A na nowe teksty człowieka (swego czasu) popularniejszego od Jezusa? Owszem, Paul McCartney nagrywa w miarę regularnie i nie wzbudza to aż takiej euforii, ale ten album powstawał od pięciu lat, a jego twórca jest kimś tak istotnym dla muzycznej tradycji, że może warto się pochylić. Egypt Station wydaje się zresztą idealną płytą ery streamingu. Dlaczego? Bo nie ma sensu jej kupować, wystarczy posłuchać… w streamingu. Z drugiej strony – coś w tym wszystkim jednak jest, prawie każdy znajdzie tu jakiś imponujący moment i ulubioną piosenkę. I powód, żeby docenić Maccę, nie tylko dla samej długowieczności. Mac Miller zdążył nieszczęśliwie odejść z tego świata, a McCartney ciągle gra.

Imponująca była forma promocji albumu, czyli koncert-niespodzianka dla 200 słuchaczy (wśród nich znajomych, celebrytów – jak Meryl Streep czy Jimmy Fallon – i zupełnie przypadkowych) w Vanderbilt Hall w nowojorskim budynku dworca. I gest miły, i sam występ – trzeba przyznać – niczego sobie. W grudniu w Krakowie należy się spodziewać 76-latka w świetnej formie fizycznej, z nieco zmienionym głosem, ale też w rozsądny sposób dysponującego swoim dorobkiem – utworów z nowej płyty nie będzie dużo. Choć nowy album nie jest wcale tak zły i niepotrzebny, jak niektórzy mówią. Jest tylko mocno niedzisiejszy.

Rzadko w ostatnich latach zdarzało się, żeby McCartney odchodził daleko od stylistyki swoich nagrań solowych, którą budował przez prawie pół wieku. Dla mnie takim momentem było Driving Rain – mój ulubiony późny McCartney. Egypt Station to przeciwieństwo tamtej płyty – mniej ciekawa brzmieniowo, bardziej oczywista w swojej kompozycji stylów, jest zarazem bardziej przebojowa i melodyjna po staromccartneyowsku. Po paru odsłuchach muszę przyznać, że warto wyjść poza jedno, kwitujące staroświeckość beatlesa.

Prawie godzinny album jest – jak na to, co się dziś pisze – za bogaty i zbyt starannie ułożony. Zbyt dużo tu przenośni w porównaniu z utworami młodszych artystów. I got crows at my window, dogs at my door /
I don’t think I can take any more
– wyraża McCartney strach o to, co wokół, w I Don’t Know, jednej z najlepszych kompozycji, jakie ta płyta przynosi, chwytliwej fortepianowej balladzie z charakterystycznie dopowiadającą melodię linię basu. W drugim z moich ulubionych momentów, Despite Repeated Warnings – minisymfonii w stylu The Beach Boys – jest równie metaforyczny, opowiadając o statku i jego kapitanie prowadzącym załogę ku pewnej zagładzie: Despite repeated warnings / Of danger’s up ahead / The captain won’t be listening / To what’s been said. ładny obrazek, utwór świetny, ale więcej emocjonalnej dosłowności jest dziś w bajkach z Mini Mini.

Nie szczędzi też Macca ckliwości (ta fletnia pana w Hand in Hand), no i wielu słuchaczy wystraszył mocno Fuh You – nie tyle za sprawą dość wieloznacznego tytułu, co za sprawą konwencji odbiegającej w stronę współczesnego popu z okolic Robbiego Williamsa. To jednak jedyny tego typu wyłom i jedyna piosenka stworzona z producentem innym niż Greg Kurstin (Adele, Lily Allen itd.), który w bardzo delikatny sposób obchodzi się tu z większością pomysłów McCartneya. Owszem, Back in Brasil odstaje lekko funkowym charakterem. Ale już Come On To Me to pewnie naiwny bardzo – bo sygnalizujący styl nieśmiałego podrywu z balu szkolnego w latach 60. – ale typowy McCartney. People Want Peace znów niesie ślad estetyki Beach Boysów (harmonie wokalne), ale i Electric Light Orchestra. No i przecież autor Egypt Station też tę stylistykę współtworzył – dużo tych maccaronizmów w języku kolejnych pokoleń muzyków. Chociaż ja mam słabość do dwóch innych utworów z nowej płyty, w których wciela się wyraźniej w role innych wiekowych artystów: Happy with You – z cieniem Petera Gabriela i jego Salisbury Hill w budowie utworu i akordach, a także Confidante – bliżej z kolei ballad Williego Nelsona, może też Johnny’ego Casha. Szczególnie ciekawy test dla starzejącego się wokalnie McCartneya.

Drugim takim testem jest Hunt You Down – mocniej w stronę punka z autorem Band on the Run nie pójdziecie. Ale to już część medleyu kończącego album, z akcentem bluesowym w samym finale – tak jakby McCartney chciał mrugnąć okiem do kolegów z pokolenia i podobnie jak Stonesi zamknąć w ten sposób swoją dyskografię. Bo gdyby to miało być zamknięcie – czego oczywiście autorowi nie życzę, bo widać na koncercie, że formą fizyczną imponuje – to byłoby godnie. A tym wszystkim, którzy tego posłuchali do połowy w przelocie, bo za bardzo staroświeckie, mogłoby być bardzo głupio.

PAUL McCARTNEY Egypt Station, Capitol 2018, 7/10