3 świetne, choć mało popularne płyty pop
Natura nie znosi próżni. Chciałbym wyjść naprzeciw setkom słuchaczy wyrzucającym płyty Rogera Watersa, choćby wcześniej uznawali go za prawdziwego rockmana, który miał coś do powiedzenia. Mimo że nie rozumiem tego zjawiska, bo generalna zasada jest taka, że albo (1) słucha się tego, co mówią idole, albo (2) nie słucha się tego, co mówią idole. I w obu przypadkach można sobie z faktem wspierania polskiej demokracji przez Watersa (a przy tym z nakreśleniem posuniętego do absurdu krajobrazu neofaszyzmu – tak już ma Waters od dziesięcioleci, że przegina, chcąc powiedzieć coś ważnego) poradzić. Tym bardziej, że przez lata w tym, co mówi, był w miarę konsekwentny (odsyłam też do mojego letniego przewodnika Uwaga na lewaków). Okazuje się jednak, że w Polsce jest jeszcze trzecia postawa: (3) słucham tego, co mówią idole, pod warunkiem, że nie psuje mi to samopoczucia. A nawet czwarta: (4) kiedyś słuchałem, bo muzyka to, panie, zmieniała świat, ale teraz to już niech oni się skoncentrują na graniu. Dlatego dziś przygotowałem porcję muzyki lekkiej i łatwej, niepsującej samopoczucia. Przy tym naprawdę niezłej, a także mało popularnej – można uznać ją za swoją. I przez całe lata słuchać bez ryzyka, że wkroczy w polityczny komentarz.
HATCHIE Sugar & Spice, Ivy League/Heavenly 2018, 7/10
Debiutancka epka Harriette Pilbeam, młodej Australijki z Brisbane, przynosi muzykę będącą prostym, popowym przedłużeniem stylu Cocteau Twins – gdyby pograli jeszcze dłużej, albo nagrywali dla dzisiejszej wersji 4AD, mogliby grać taki pop z elementami rocka, syntezatorami (ten w Sleep przypomina wręcz I Just Can’t Get Enough Depeche Mode, intro Bad Guy to czyste The Cure), wyraźniej zaznaczonymi, prostszymi melodiami w refrenach i mocnymi harmoniami wokalnymi. A przy tym muzykę ciągle marzycielską i dość jednak wciągającą – weźmy takie Try na przykład. I nagrywaną praktycznie na własną rękę, a właściwie ze wsparciem chłopaka, Joe Agiusa. I pod opieką producencką Johna Castle. Nie należy więc zbyt szybko zrażać się deklaracjami o inspiracjach Carly Rae Jepsen. Sięgają głębiej i szerzej. A jak ktoś ma takie korzenie jak Hatchie, to będzie się piąć do góry.
HARU NEMURI 春と修羅 (Haru to Shura), Perfect Music 2018, 7-8/10
Pisać po The Needle Drop może nie ma większego sensu, bo red. Fantano to mocne medium, choć jednoosobowe. Poza tym zapewne jakoś pośrednio pomógł w tym, żeby dotarła do mnie muzyka Haru Nemuri (w Polsce pisali chyba tylko w Screenagers). Z drugiej strony – Japonka z Jokohamy jest świeżą postacią w show biznesie (drugi album) i nie jest jeszcze superpopularna (sądząc po przeciętnych społecznościowych osiągach: 1,3 tys. na Instagramie, 6 tys. na TT). Ale nie wolno przeoczyć tej płyty, trochę siermiężnej w produkcji, momentami dziwnej, rapowanej, nieco punkowej – choć niezwykle przy tym przystępnej i melodyjnej – a nawet wpadającej w noise bez utraty przebojowości. Utwór ロックンロールは死なない (Rock’n’roll wa shinanai…) będzie dobrym testerem waszej wytrzymałości w dziedzinie przeskakiwania z jednej estetyki do drugiej. Cała płyta jest zresztą gatunkowym rollercoasterem, który każe nam z rockowego początku (Narashite) przeskoczyć do hip-popowej stylistyki (Underground), do a później do trików z pogranicza IDM i techno (Nineteen). Trochę to wszystko naiwne – może kwestia zderzenia kulturowego – ale przy tym niebywale bezpretensjonalne. To jest taka muzyka, której powinny słuchać nasze dzieciaki, żeby i rodzice mieli czego słuchać.
HAPPY RHODES Ectotrophia, Numero 2018, 8/10
Archiwalny, przekrojowy zestaw prezentujący dorobek Amerykanki, która dużej popularności nie zdobyła i już pewnie nie zdobędzie, skoro nie udało jej się to ćwierć wieku temu. A startowała, wychodząc od dużej fascynacji Kate Bush, z którą – m.in. za sprawą dużej skali głosu i operowania ciepłą górą z niezłym wibratem – można i warto ją zestawiać. Muzycznie jest ta muzyka nieodrodnym dzieckiem ambitnego popu lat 80. – momentami nieco mrocznym, sięgającym po syntezatorowe brzmienia (Rhodes łatwiej wtedy zestawiać z Alison Moyet), co było efektem fascynacji autorki postacią Wendy Carlos. Momentami finezyjnym na granicy pretensji, idącym w komplikacje harmoniczne i folkujące zabiegi wyprzedzające o wiele lat Joannę Newsom. Ale też misterne, barokowe wielogłosowości w stylu lubianego przez Amerykankę Queen (Baby Don’t Go) – tyle że ze sporadycznym niedoszlifowaniem tu i ówdzie, no i czasem kompletnie gubiące przebojowość na rzecz śpiewności i muzykalności. Nie odkryłbym do dziś płyty Happy Rhodes, gdyby nie zwrotna rekomendacja czytelnicza (tutaj stosowne uszanowania i podziękowania za szturchnięcie dla Józefa Brechta). Nie wiem, jak przyjmie to przydatna w popie większość słuchaczy, ale dla geeków, zapalonych melomanów, kolekcjonerów i dziennikarzy muzycznych rzecz nadaje się z całą pewnością.