Dwie trzecie relacji

Pewnie każda impreza by tak chciała mieć: najbardziej niezawodnym elementem Off Festivalu jest jego publiczność. Nie tylko przy nim została – mimo olbrzymiej konkurencji w tym roku i zestawu dość nieoczywistych headlinerów – ale też muszę stwierdzić, że jest najlepiej reagującą publicznością spośród letnich festiwali, na których byłem przez ostatnich dwadzieścia lat, włącznie z zagranicą. Entuzjastyczną w stosunku do wykonawców u nas nieznanych (w tym roku kilka przykładów – Wednesday Campanella niech będzie pierwszym z brzegu), zdyscyplinowaną w stosunku do tych co bardziej delikatnych w estetyce (w tym roku The Mystery of the Bulgarian Voices), wytrzymałą wobec niemiłosiernie hałaśliwych (Unsane), wyrozumiałą dla spóźnień (Marlon Williams), a nawet absencji (Ayuune Sule zamiast całego zespołu Kinga Ayisoby), równe szanse dającą młodzieży (Pokusa), co tym w pełni dojrzałym (Kult). Czasem lepszą niż same koncerty, bo zdarzyło się, jak to bywa, kilka ewidentnie słabszych (niech reprezentują je trochę jednak przechwalony po Spring Breaku Shortparis i The Brian Jonestown Massacre). Życzliwą nawet w S-1 w godzinach szczytu.

Moje ulubione koncerty z pierwszych 2/3 festiwalu? Zdecydowanie Moses Sumney, dla którego warto było do Katowic przyjechać, później Lonker See, którzy mogliby być mocnym akcentem wieczoru, choć grali popołudnie w słońcu – zresztą nawet biorąc pod uwagę głosy spoza Polski widać, że ich aktualny status jest wyższy niż dużej części światowych gości Offa. Wśród kolejnych bardzo udanych też znalazłoby się sporo polskich wykonawców – Skalpel Big Band, Nanook of the North… Kilku wykonawców, na których czekałem, zagrało słabiej niż się spodziewałem (Housewives, ogólnie fajny zespół, którego członkowie sprawiali jednak wrażenie, jak gdyby trochę sobie wzajemnie przeszkadzali, oczekiwałem też czegoś więcej po The Como Mamas, ale to już problem bardzo prostej formuły tria). Kilku takich, na których nie jechałem na festiwal w pierwszej kolejności (Bishop Neru – choć krótko, The Mystery Lights – choć na pożyczonych gitarach; było zresztą stosowne „fuck you Polish airlines”) wypadło znakomicie. Kilku spośród tych, których nie widziałem (a próbowałem zobaczyć dużo) zagrało podobno koncerty festiwalu. Kult zachował się bardzo miło (Kazik mówił coś o tremie przed występem dla tej publiczności), choć zarazem kazał się, niestety, głęboko zamyślić nad przemijaniem. Bardziej niż rozgrzewający się stopniowo starszy kolega z Japonii, saksofonista Yasuaki Shimizu.

Warunki pogodowe ogólnie nie sprzyjały wirtuozerii. Ale i te w najlepszym świetle stawiały koniec końców publiczność – wiem coś o tym, widzów też to kosztowało spory wysiłek. Mam nadzieję, że dziewczyna, która runęła obok mnie jak długa podczas występu Sumneya (i nie będzie żartów, że to ze względu na moc talentu Amerykanina – sytuacja wyglądała poważnie), stanęła na nogi po interwencji służb medycznych i oglądała resztę festiwalu.

Problemy (nieliczne na szczęście) są stare jak świat i trudne do przezwyciężenia: kiedy zobaczyłem menedżera albo szefa zespołu, którego rozsadzało ze złości w okolicach konsolety, gdy słyszał, że mu jego mityczny zespół zagłusza już prawie równie legendarna próba na Leśnej – serdecznie współczułem. Współczułem też pecha organizatorom (i sobie samemu), gdy dowiedziałem się, że nie przyjedzie John Maus, mój osobisty numer jeden w line-upie. A potem – na miejscu – zorientowałem się, że i Gary War nie wystąpi. Z przestrachem śledziłem więc, jak dezaktualizuje się mój tekst zapowiadający Off Festival w „Polityce”. I – ze wstydem przyznaję – sam się dałem złapać na jedno z większych zaskoczeń line-upu. Wyszedł mianowicie na scenę afrykański wokalista w okolicach 40-tki, z elektrycznym kologo i powiedział, że jego zespół z powodów wizowych nie dojechał. King Ayisoba – pomyślałem – tyle że solo. Choć powinienem się zorientować po charakterystycznej linijce przeboju: What a man can do woman can do more better…, że przez najbliższe 20 minut (później poszedłem posłuchać Afrojaxa i uzupełnić płyny, wróciłem na zdecydowanie wartą uwagi i zdolną Deryę Yıldırım z jej Grup Şimşek) grał dla mnie w bardzo podobnym stylu rodak i kompan Ayisoby, Ayuune Sule. Dlatego karny Sule ode mnie w ramach zadośćuczynienia. A Ayisoba z pełnym składem – miejmy nadzieję – dojedzie na Skrzyżowanie Kultur.

Bardzo miłym gestem i dobrym pomysłem z gatunku tych prostych, a przy tym subtelnych, było granie piosenek Maanamu w przerwach między koncertami. Jeszcze milszym – stworzenie swoistego remiksu na żywo utworu Zwierzę Tomasza Stańki z płyty Maanamu, który zaprezentował Skalpel Big Band, ogólnie udany jako przedsięwzięcie sporego (mimo wszystko) ryzyka. Udało się i trochę pograć na żywo, pooddychać bigbandowym rozmachem, poimprowizować, i jednocześnie nie zgubić tej wynikającej z samplowego kolażu stylistyki oryginalnego Skalpela. Nie można tego niestety powiedzieć o M.I.A., która – jak się później dowiedziałem – zmagała się z jakimiś problemami technicznymi. Wolałbym w każdym razie zobaczyć tego wieczoru show jej didżejki, MC i zagrzewaczki w jednym. Sprawiała wrażenie bardziej skoncentrowanej na muzyce. Na pewno dała radę Charlotte Gainsbourg, z show przygotowanym bardzo starannie, by nie powiedzieć: perfekcyjnie (walka z jednym elementem oświetlenia) i odtwarzającym dobrze brzmienie ostatniej niezłej płyty, choć sama bohaterka była chyba trochę zmęczona – moja żona (kiedyś opublikuję tu osobną festiwalową relację żony) typowała jet lag albo zwykłe niedospanie. Cóż, może poprzedniego dnia została za długo na imprezie, którą podobno rozkręcił Egyptian Lover, gdy sam już układałem się do snu. Bo za wcześnie zaczynam, żeby tak późno kończyć.

Świetny Maciejowski, jak zwykle (zdjęcie baneru kilka akapitów wyżej), teraz jeszcze w dodatku z paroma dodatkowymi rysunkami w dostępnym na miejscu (nowość?) Off Zeszycie.

Poza tym w Katowicach jak zwykle mnóstwo innych kulturalnych atrakcji. Jeśli na przykład zostajecie w mieście dzień dłużej i nie widzieliście wystawy Perspektywa czasu dojrzewania. Szapocznikow – Wróblewski – Wajda w Muzeum Śląskim, to trzeba to nadrobić. To jedna z najlepszych ekspozycji, jakie widziałem w Polsce w paru ostatnich sezonach. Kiedyś może zrobią taką o związkach pomiędzy literaturą, muzyką i sztukami wizualnymi w pokoleniu artystów skupionych wokół Off Festivalu. Mam nadzieję, że sama impreza do tego czasu dotrwa – zasłużyła na to – a nie zatrzyma się w dwóch trzecich jak ta relacja, która pewnie zresztą, biorąc pod uwagę program niedzielnego wieczoru, zdezaktualizuje się do poniedziałku rano (a są już dłuższe na Interii i Onecie – sprawdźcie). Do zobaczenia za rok – wtedy takich drobiazgów nikt już pewnie nie będzie pamiętał.