Zespół, który zawsze gra ostatnią trasę

Dlaczego właśnie Stonesi? Odpowiedź na to pytanie każdy pewnie ma. Szczególnie tuż przed niedzielnym koncertem – pewnie ostatnim w Polsce, a kto wie, być może ostatnim w ogóle? Bo na The Rolling Stones zna się u nas każdy – jak na futbolu i konstytucji. Ale choć jestem entuzjastą luzu scenicznego Stonesów, a także tego, jak spółka autorska Jagger/Richards potrafiła przetworzyć bluesa w atrakcyjne dla młodzieży, pokoleniowe standardy, choć byłem wielokrotnie na ich koncertach i zawsze nieźle się bawiłem (najlepiej w Chorzowie 20 lat temu), to nie wierzę w dogmat wielkości. Różne zespoły grzebał pył historii i dziś The Rolling Stonesi nie musieliby wcale robić za wzór długowieczności, mogli gdzieś pod drodze przepaść, rozwiązać się (w końcu od dawna trzyma ich razem raczej duch wspólnego przedsiębiorstwa niż przyjaźń), można by sobie też wyobrazić, że zamiast na Narodowym grają w jakimś kompletnie przebudowanym składzie w amfiteatrze w Dolinie Charlotty. Dlaczego tak się nie stało?

Przede wszystkim nie przepadli w trudnych dla starych gwiazd latach 80., co było w małym stopniu efektem repertuaru – bardziej siły marki i sposobu jej prowadzenia. Sam Richards w swoich wspomnieniach opisuje, jak to po latach kompletnej maligny, narkotyków i lotu, który mógł się zakończyć tragicznie dla niego samego lub całej grupy, poczuł, że jest sterowany przez trzeźwiej patrzącego na rzeczywistość Jaggera i liczących dochody księgowych. Nie na darmo jego książka zaczyna się od sceny, w której spanikowany Richards próbuje na wieść o policyjnym nalocie spuścić w klozecie cały swój zasób kokainy, a tej jest – jak się okazuje – tak dużo, że ciągle wypływa na powierzchnię (opisywałem to swego czasu w tekście o tej książce). Przetrwali więc zmiany mód w latach 80., by nieoczekiwanie tylko umocnić swój status w okolicach końca dekady, przy okazji Steel Wheels.

Powód drugi jest związany z trasą koncertową Steel Wheels i wyjaśnia go nie mniej ciekawa książka Deana Budnicka i Josha Barona Ticket Masters: The Rise of the Concert Industry and How the Public Got Scalped (o tej z kolei pisałem obszernie całkiem niedawno). Otóż z walczącymi o zachowanie pozycji Stonesami – a właściwie z ich menedżerem i księgowym – przed wydaniem płyty skontaktował się biznesmen z Kanady Michael Cohl. Ten – obejrzawszy rzadką wówczas jeszcze stadionową trasę Michaela Jacksona z The Jacksons – doznał olśnienia i uznał, że tak wygląda przyszłość biznesu: tylko najwięksi wykonawcy na największych stadionach za największe możliwe pieniądze z największą ilością gadżetów, których sprzedaż będzie, jak cała reszta, kontrolowana przez jedno centrum biznesowe. Cohl wytypował Stonesów jako najlepszych testerów dla swojego pomysłu i postanowił ich kupić hasłem „40 milionów dolarów za 40 koncertów”, które było wówczas uznawane za absurd. Zaproponował też biletowe pakiety VIP – obecne już w sporcie, ale nie w muzyce rockowej. Nie zgadzał się na ten układ ówczesny promotor koncertowy Bill Graham, więc odpadł. Zwyciężył model biznesowy Cohla, który wkrótce zasiadł w zarządzie przyszłego potentata, firmy Live Nation. A gdy konkurencja zobaczyła, jak można zmultiplikować zyski z trasy koncertowej, U2 i Pink Floyd pytali o usługi Kanadyjczyka.

Wiecie, jaki był wtedy zasadniczy pomysł marketingowy bystrego promotora? Wymyślił sobie, że Stonesi są już grubo po czterdziestce, więc to może być ich ostatnia trasa…

Trasa Steel Wheels ostatecznie przyniosła zysk rzędu 260 mln dol. i zmieniła oblicze świata muzycznego. Kolejne stadionowe tournee biły ten rekord. Podobne pieniądze zarobi sama tylko obecna odnoga trasy No Filter, m.in. dlatego, że po drodze przetestowano – także na Stonesach – sprzedaż różnego typu usług i stref specjalnych na stadionowych występach. Testowano też na nich coraz wyższe ceny biletów – to jak opłata klimatyczna za niepowtarzalną atmosferę spotkania z zespołem, który cudem ocalał w tym pyle z początku niniejszej notki. Co mieści się w ekonomicznej definicji ograniczonych zasobów.

To wszystko oczywiście wbrew duchowi samej muzyki, która – jak mówił niegdyś Richards – najlepiej brzmi w szczelnie wypełnionych salach na 2–3 tys. osób i zawsze dziwiło mnie, że ludzie chcą przyjść i słuchać rock’n’rolla na stadionie piłkarskim. Jednak gdyby nie ten model, członkom The Rolling Stones dawno już przestałoby się opłacać schodzić na trasę koncertową, zespół wytraciłby też napęd rynkowy – na szczęście gdzieś po drodze, ze względu na malejące znaczenie płyt, to wokół występów na żywo cały biznes muzyczny się zaczął kręcić.

8 lipca panowie Jagger, Richards, Wood i Watts z wianuszkiem towarzyszących muzyków, w tym znakomitym basistą Darrylem Jonesem, wyjdą na warszawski stadion, by zagrać kolejny koncert na trasie. Wykonają program nieco bardziej przewidywalny i odrobinę krótszy (niecałe dwie godziny) niż poprzednio, ale za to szczelniej wypełniony hitowym przeglądem kariery, bo nie ma nowych nagrań do promowania (ostatnia płyta Blue & Lonesome składała się ze standardów bluesowych i coś z nich usłyszymy, ale symbolicznie). Zaczną od Street Fighting Man – w końcu mamy okrągły jubileusz burzliwych wydarzeń 1968 roku, o których utwór mówi. I dobrze się składa, bo tego utworu jeszcze w Polsce na żywo nie grali. Dwa utwory tradycyjnie zaśpiewa Richards. Zakończą bisem z Gimme Shelter i (I Can’t Get No) Satisfaction, zostawiając apetyt na więcej.

Powtórzę to, co już słychać zewsząd: to będzie prawdopodobnie ostatni koncert The Rolling Stones. Pamiętajmy jednak, że od 30 lat rozwoju idei stadionowych tras koncertowych akurat ten zespół zawsze gra prawdopodobnie ostatni koncert.