Same szczyty

Staram się zwykle nie przyspieszać recenzji, ale to szczególny przypadek. Nowa płyta Kamasiego Washingtona ukaże się jutro, ale pisać o niej przy okazji wysypu innych piątkowych premier byłoby nie fair. Ostatnie tygodnie, które spędzamy, śledząc pracowicie wydawaną w odcinkach gazetę muzyczną Kanyego Westa i finał małżeńskiego serialu Beyonce i Jaya-Z aż się proszą o puentę. Szczególnie monumentalne, szukające muzealnych scenerii braggadocio pary państwa Carterów o realnej szansie zmiany świata. Imponujące, ale na zapleczu ktoś wykonuje równie monumentalną robotę – a realna zmiana sposobu patrzenia na afroamerykańską tradycję muzyczną pozostaje dziś domeną takich ludzi jak Kamasi Washington.

Rozumiem krytyków – Kamasi mocno podzielił środowisko jazzowe swoistym nieokrzesaniem, demonstracyjną dekompresją jazzowych konwencji, może też pewnym brakiem subtelności, bo jeśli Carterowie piszą historię capslockami, to dopiero The Epic raziło mocą i naprawdę krzyczało. A bezczelność tego saksofonisty mi się podoba, bo towarzyszy jej zrozumienie tego, jak trzeba grać, żeby zapraszać nową publiczność do klubu jazzowego, i jak stworzyć z mocno już wyświechtanych tradycji gatunkowych nową autorską niszę. I uważam, że potwierdza moje zachwyty sprzed trzech lat dwupłytowa – skromniutka, chciałoby się powiedzieć, ledwie 145 minut – kontynuacja myśli z 2015 roku zatytułowana Heaven and Earth. Prawdziwa, dodajmy, kontynuacja, a nie ten krótki skok w bok, jakim było Harmony of Difference. Kamasi jest jak Swans jazzu – znalazł formułę, przy której pozostaje słuchać i prosić o jeszcze. Przy czym stwarza niewielką barierę wejścia, bo rozumie kody kultury popularnej. Inkasuje punkty za pochodzenie z hiphopowych okolic i za image. Zresztą – sami sprawdźcie w klipie do utworu, jednego ze słabszych na nowej płycie:

Podzielony na dwie części – symbolizujące świat na zewnątrz i świat wewnętrzny Kamasiego – album skonstruowany jest na podobnej zasadzie co The Epic: mocno zacząć, skończyć jeszcze mocniej. Jak u Hitchcocka. Jak zwykle chodzi o dużą ekspresję i wykorzystanie wszelkich środków – włącznie z orkiestrą smyczkową i chórem. Nawet delikatniejsze utwory wydają się podbite emocjonalnie. Jak zwykle są fragmenty piosenkowe ze świetnymi wokalami Patrice Quinn, długie sola, duże (średnio 8-10 minut), ale zarazem bardzo zwarte formy. Szybko dostajemy też odpowiedź, dlaczego Washington tak mocno zamiótł konkurencję przed trzema laty i czemu ten pomysł jest nadal aktualny. Otóż żaden z nurtów, do których odnosi się saksofonista, nie jest odkryciem, ale wszystkie razem składają się na bardzo charakterystyczne brzmienie. A mało kto łączy post-Coltrane’owski spiritual jazz, popularne w latach 70. fusion (te syntezatorowe sola dowodzą, że więcej go niż poprzednio) ze śmiałymi akcentami produkcji R&B – groove’y rytmiczne są tu mocniejsze (nieco ciężej wydaje się grać Thundercat), a produkcja bardziej inwazyjna, ryzykowna, co w jazzie rzadkie – jak na tego typu muzykę oddechu dynamicznego nie ma tu zbyt wiele i trudno byłoby bez strat dla barwy taką muzykę skompresować mocniej. Pojawiające się tu i ówdzie smyczki grające w innym tempie zdają się wprowadzać do nagrań Kamasiego nie tyle drugi plan, co drugą perspektywę czasową. Jakbyśmy patrzyli na obrotową scenę, a po chwili skonstatowali, że ruszamy się w stosunku do otoczenia także my sami.

Najważniejszą chyba cechą Washingtona jest sposób, w jaki utrzymuje uwagę. Daje tyle powodów do zainteresowania swoją muzyką, by zabrakło czasu na szukanie kontrargumentów. Najmocniejsze akcenty rozkłada w miarę równo, ale dwa mocne przychodzą na samym wstępie. Szczyptę przydatnego afroprzekazu mamy na początek, w porównaniu z tekstami z Everything Is Love Bey i Jaya Kamasi załatwia jednak sprawę w trzech wersach: Skończył się nasz czas jako ofiar / Nie będziemy już prosić o sprawiedliwość / Po prostu się zemścimy. Z kolei Can You Hear Him jest rozbudowanym instrumentalnie utworem na poziomie The Epic. Pod koniec, na drugiej płycie zestawu, dostajemy najbardziej zwartą formę, która przynosi prawie wszystkie atuty Washingtona w niecałe siedem minut – Show Us the Way.

Jeśli gwiazdy hip-hopu dalej wycinają sample, choćby i z sukcesami, Kamasi uprawia sampling kulturowy na żywo. Jego efektem jest tu choćby otwierający płytę Fists of Fury, przetwarzający motyw muzyczny z filmu Wściekłe pięści z Bruce’em Lee (suchar z mojego dzieciństwa: „Jak się nazywa druga część Wściekłych pięści? Połamane kostki”) to sampling na żywo. Przy czym Kamasi de facto idealnie wkomponowuje melodię Josepha Koo w utwór własny. Hub-Tones Freddiego Hubbarda jest już coverem, ale też czemuś służy – kiedy filmowy fragment jest nośnikiem czarnej dumy, utwór Hubbarda przynosi odniesienie do kolejnej z faz rozwoju jazzu – hard bopu. The Space Travelers Lullaby odnosi nas z kolei do klimatu wczesnych, słodkich jeszcze, ale już kosmicznych nagrań Sun Ra Arkestra. Robi to w sposób nienachalny, zarazem zamieniając po swojemu bigbandową estetykę w symfoniczną. Bo pozostałe punkty odniesienia dla Kamasiego to Strawiński i Debussy. Są jednak i mrugnięcia okiem w stronę nowszych estetyk – produkcyjny szlif R&B jest oczywisty, przetwarzanie głosu w Vi Lua Vi Sol odnosi nas z kolei do współczesnego hip hopu czy nagrań Daft Punk.

Ważna uwaga na koniec: Washington jest jazzmanem studia nagraniowego. To może trochę wbrew jazzowej idei – tworzyć pierwotną formę w studiu, a nie szlifować ją na koncertach, ale były przecież wielkie jazzowe albumy układane z poziomu studyjnej reżyserki. I jest to tradycja epoki, do której Kamasi wraca. Ważne jest to, że w warunkach nagraniowych lider ma do dyspozycji optymalny skład, z braćmi Brunerami (nie ma tu znaczących zmian w stosunku do The Epic) – co nie zawsze zdarza się na żywo – no i dodatkowe sekcje orkiestrowe. Miałem okazję porównać jedno z drugim – koncert Kamasiego jest świetny, ale dopiero studio to same szczyty, starannie złożone w uskrzydlającą, wielką afroamerykańską opowieść, wartą więcej niż pieniądze.

KAMASI WASHINGTON Heaven and Earth, Young Turks 2018, 8-9/10