Przegapić to byłoby słabo

Gdyby tak w muzyce liczyła się bardziej muzyka, a nie to, czy ktoś jest rozpoznawalną postacią, łamy gazet uginałyby się od opisów takich płyt. Ale zaraz, przecież piszę, więc o co chodzi? Fińskiego tria Elifantree nie zna w Polsce pewnie prawie nikt. Nie jestem nawet przekonany, czy sam ich już w odpowiednim stopniu znam: Anni Elif Egecioglu to 32-letnia wokalistka o szwedzko-tureckich korzeniach, o której do niedawna nic nie wiedziałem, świetnego saksofonistę Pauliego Lyytinena znam raptem z dwóch płyt (to on mnie tu przyprowadził), perkusista Olavi Louhivuori to dla mnie zagadka. Ale razem przypomnieli mi na moment, co znaczy pop podniesiony do rangi sztuki. Przypomnieli mi też, czym było dla mnie kiedyś słuchanie muzyki.

Dawno, dawno temu – w czasach zachłannego słuchania różnorodnej muzyki z radia – jednym z głównych parametrów było dla mnie „dzianie się”. W utworze musiało się dużo dziać, na płaszczyźnie melodycznej, brzmieniowej, rytmicznej – a to czasy popu lat 80. gwarantowały. Elifantree na zupełnie innym poziomie odnosi się do takiej wizji popu, w którym stagnacji nie znajdziemy. Już perkusja, oparta głównie o syntetyczne barwy, zmienia się z utworu na utwór, gdy w nastrojach przeskakujemy z okolic funkującego Jamiego Lidella w stronę rozbudowanych art-popowych form Kate Bush czy Tori Amos. Tyle że wciąż w znacznej mierze jesteśmy w domenie cyfrowej. A głównym rozgrywającym, jeśli chodzi o barwy, jest Lyytinen, rzadko sięgający tu – choć popisowo, jak w Nana – po saksofon, za to rewelacyjnie wykorzystujący EWI, dęty kontroler pozwalający nienaganną technikę i precyzję gry na tradycyjnym instrumencie przełożyć na brzmienia syntetyczne, w sposób charakterystyczny dla muzyki lat 80. (wówczas instrument EWI zdobywał popularność). A momentami – jak w znakomitym Presence – zgrabnie łączy oba. Delikatnie crescendowy pochód w I Love You przypominający nieco pomysły Jamesa Blake’a – jeden z bardziej porywających fragmentów płyty – konstruują już oboje: Lyytinen wraz z grającą też na syntezatorach Anni Elif.

Zostaje sama wokalistka. Z miejsca można ją wpisać w szereg skandynawskich liderek, które zawsze są jakieś inne – od Björk, przez Islaję i Karin Dreijer Andersson, po Susannę Wallumrød i Jenny Hval. Przy tym zestawie nawet najlepsze anglosaskie solistki wypadną nudno. Nie należy się więc spodziewać prostego przekazu, raczej mocno nacechowanych emocjonalnie, meandrujących linii, które nie zamkną kompozycji w klatce powracającego refrenu. Owszem, bywa to mankamentem – bo z tej emocjonalności łatwo przejść w emfazę. Tyle że cały album nieprzesadnie te wokale eksponuje, czasem głos staje się tu składnikiem bardziej drugoplanowym niż arpeggio syntezatora albo motyw saksofonu. A całość będzie każdorazowo zmierzać do jakiegoś typu kulminacji, pozostanie do końca świeża brzmieniowo i osadzona zostanie w szeroko rozpiętej przestrzeni – niczym na płytach Rune Grammofon. I okaże się na tyle atrakcyjna, by kompletnie się nie przejmować etykietkami ani krajem pochodzenia. Jeśli pomogłem, to proszę posłuchać.

ELIFANTREE Anemone, Eclipse Music 2018, 7-8/10