Największe memy z Jackiem White’em

Dziś od rana można już legalnie słuchać nowego Jacka White’a. To idealny moment, żeby się ujawnić z tym, że się ten album zna i wziąć udział w ogólnoświatowej dyskusji na temat solowego White’a numer trzy. Dyskusji, która zarówno w głosach słuchaczy, jak i krytyków płytowych obfituje w recenzenckie memy. Oto, czym są i jak je czytać przy okazji [tu spoiler, ale niewielki] jednej ze słabszych płyt White’a. Doradzę też, jak złożyć z takich memów gotową recenzję.

Długo wyczekiwany album dwunastokrotnego laureata Grammy, który jest instytucją świata muzyki. Robiąca wrażenie informacja z liczbą w połączeniu z twierdzeniem trudnym do weryfikacji („wyczekiwany”) i hasłem „instytucja” kreśli sytuację człowieka, wokół którego wszystko się kręci. Tymczasem kariera solowa White’a to trudne ściganie się z własnym cieniem tajemniczego rockowego partyzanta ostatniej fali, jakim Jack White był jako członek The White Stripes. Bycie instytucją albo liczba Grammy mogą pomóc w kategoriach operowych, ale nie w garażowych. Dlatego to, co w wypadku innych działa na plus, tu jest potężnym obciążeniem. Poza tym kariera solowa White’a trwa stosunkowo krótko i jeszcze nie przyniosła wyraźnego arcydzieła.

By pisać te utwory, autor zamknął się w spartańskich warunkach, odciął od świata i otoczył sprzętem, jaki miał do dyspozycji, gdy zaczynał, chcąc w ten sposób powrócić do źródeł swej kreatywności. Tu już jasny sygnał bloku twórczego, który sprawia, że autor nie był w stanie napisać piosenek w trasie, podczas przypadkowej rozmowy albo przez sen. Musiał zmienić otoczenie (prawdopodobnie na wniosek drogich lekarzy albo dalekowschodniego coacha) i odkupić z rynku sprzęt, który dawno temu rozszedł się na aukcjach jako „te klocki, na których artysta X napisał najlepsze piosenki” i teraz jest wart tyle, że tylko duży sukces pozwoli uzupełnić budżet. Choć oczywiście przy takim Humoresque jestem skłonny we wszystkie zapewnienia uwierzyć.

Następnie skrzyknął doborowy zestaw współpracowników (tu nazwiska). To forma powiedzenia: koleś nie ma zespołu i postanowił ściągnąć kogo się da, bez ładu i składu, więc jego współpracownicy najprawdopodobniej będą gwiazdorzyć i wchodzić sobie wzajemnie w drogę. W wypadku tego albumu nie sprawdza się to do końca, nikt nie przyćmi lidera, choć efekt zbyt dużego nagromadzenia środków pojawia się co i rusz. Mem ma jednak podstawowe znaczenie dla piszącego recenzję, bo pozwala wymienić dużo nazwisk i tym samym wydłużyć tekst, za który płacą nam od wiersza. Na Polifonii nie ma takiego mechanizmu, więc mogę sobie je darować (znajdziecie nazwiska gdzie indziej), koncentrując się na wydłużaniu innych fragmentów.

Goście, tak samo jak cała płyta, łączą w sobie białe i czarne tradycje amerykańskiego Południa. To akurat mem, który sam stworzyłem (mam przynajmniej taką nadzieję) dla potrzeb recenzji w „Polityce”. Rzecz mówi o tym, że mamy sezon na takie próby pożenienia obu tradycji. Podobną był – przy wszystkich różnicach – popowy album Justina Timberlake’a. Mają jedną wspólną cechę: wyszło z tego połączenia niewiele. Beck jest naturalnym punktem odniesienia, podobnie jak bardzo wczesny Zappa. Gdzieś pomiędzy te dwie postacie wstrzeliwuje się White w utworach, które zbudował tu z największym luzem, w tym moim ulubionym Get in the Mind Shaft – zabawną wariacją na temat rytmu z Bonnie & Clyde Gainsbourga i Bardot. W tekście, zamiast jakiejś sensacyjnej historii, dostaniemy tu jednak troszkę megalomańską retrospekcję o tym, jak to w opuszczonym domku (patrz punkt 2.) na podmiot liryczny spadła wielka muza.

Razem ci wszyscy muzycy stworzyli ekstrawagancki zestaw piosenek będących prawdziwą mieszaniną gatunków. Ekstrawagancki zestaw to jak nic mieszanka kuriozów, w której najpewniej artysta ukrył odrzuty z poprzednich sesji reanimowane teraz udziałem świetnych instrumentalistów. Mieszanina gatunków wróży trudny do zniesienia eklektyzm, a hasło „prawdziwa” sugeruje, że czegoś takiego jeszcze nie słyszeliśmy. Więc chyba tylko kompozytorski bełkot, bo White w rzeczywistości bywał jednym z najbardziej eklektycznych współczesnych artystów sceny muzycznej. Mam tu na myśli choćby album Icky Thump, który pokazał jeszcze jedno: White w eklektycznej wersji przestaje być autorem łatwych do zapamiętania piosenek (wtedy na szczęście odskocznią były działania The Raconteurs). Choć oczywiście trzeba potwierdzić obecność na albumie elementów funku (najczęściej), bluesa, folku, rock’n’rolla, hard rocka, R&B, a nawet hip-hopu.

Efekt końcowy potwierdza wartość współpracy w studiu. Czyli ostatecznie bohater wchodzi do studia bez jasnej koncepcji, decydując się, że kompozycje powstaną na etapie miksu. Jest to podejście szczególnie często spotykane u instytucji świata muzyki z wieloma nagrodami Grammy na koncie.

Artysta szukał nowych inspiracji i znacząco poszerzył na tej płycie paletę środków wyrazu. To znaczy, że skoncentrował się na formie, a nie na treści. Realnie bowiem wrócił do tej samej ulubionej stylistyki Led Zeppelin, na których patentach rytmicznych oparł kilka utworów na płycie, w tym trzy bardzo ważne dla jej kształtu (Corporation, Ice Station Zebra, Respect Commander). Wykorzystał tez identyczne efekty gitarowe, z jakich korzysta od czasów The White Stripes. Tego typu mem szczególnie dobrze działa z jakąś ledwie uprawomocnioną (tutaj osadza ją w rzeczywistościach Ice Station Zebra) plotką, że np. to będzie hiphopowy album artysty. I dobrze zrobioną kampanią opartą na umiejętnie dozowanych teaserach. A z taką mieliśmy do czynienia w wypadku Boarding House Reach. Taka sensacja zdziała cuda, szczególnie w sytuacji, gdy praktycznie wszystko już było – w różnych proporcjach – na poprzednich płytach artysty.

Powstała w ten sposób wielowymiarowa płyta, której można słuchać miesiącami, odnajdując za każdym razem coś nowego. Jeszcze jedna piękna fraza, którą można zgrabnie wszystko zamknąć. Pozwolę tylko dodać, że powodem czekania miesiącami na klucz interpretacyjny może być brak klucza. Ponieważ jednak takie zakończenie recenzji byłoby zakończeniem zbyt otwartym, proponuję jeszcze jedno słyszane tu i ówdzie zdanie: Ale jeśli nawet ten album do was nie dotrze, pamiętajcie, że to ciągle stary dobry Jack White, a jego pomyłki są ciekawsze niż wzloty innych. To ostatnie o tyle prawdzie, że potknięcia ważnych i popularnych rzeczywiście bywają ciekawe.

A teraz, na zakończenie, składamy z tego gotową recenzję i sprawdzamy, czy pasuje: Długo wyczekiwany album dwunastokrotnego laureata Grammy, który jest instytucją świata muzyki. By pisać te utwory, autor zamknął się w spartańskich warunkach, odciął od świata i otoczył sprzętem, jaki miał do dyspozycji, gdy zaczynał, chcąc w ten sposób powrócić do źródeł swej kreatywności. Następnie skrzyknął doborowy zestaw współpracowników (tu pamiętajcie o nazwiskach). Goście, tak samo jak cała płyta, łączą w sobie białe i czarne tradycje amerykańskiego Południa. Razem stworzyli ekstrawagancki zestaw piosenek będących prawdziwą mieszaniną gatunków. Efekt końcowy potwierdza wartość współpracy w studiu. Artysta szukał nowych inspiracji i znacząco poszerzył na tej płycie paletę środków wyrazu. Powstała w ten sposób wielowymiarowa płyta, której można słuchać miesiącami, odnajdując za każdym razem coś nowego. Ale jeśli nawet ten album do was nie dotrze, pamiętajcie, że to ciągle stary dobry Jack White, a jego pomyłki są ciekawsze niż wzloty innych.

Przy pisaniu niniejszego tekstu inspirowałem się nie tyle gotowymi recenzjami, co szablonami z noty PR wytwórni XL Recordings. I nie twierdzę, że memy związane z Jackiem White’em nie mają w sobie odrobiny prawdy.

JACK WHITE Boarding House Reach, Third Man/XL 2018, 5/10