Laurie dwóch prędkości
Ta nowsza Laurie brzmi oczywiście tak jak tamte poprzednie. Może dlatego, że jest artystką w pełnym tego słowa znaczeniu, a więc charakterystyczną. Wydała niedawno album Landfall z grupą Kronos Quartet i jest to dokładnie to, czego byśmy się spodziewali po pełnej dramatu opowieści o huraganie Sandy, który w 2012 roku nadciągnął nad wschodnie wybrzeże Stanów Zjednoczonych, doprowadzając do śmierci ponad 100 osób (w samych USA) i wielomiliardowych strat materialnych. Dla Laurie Anderson temat wydaje się, jakkolwiek by to zabrzmiało, naturalny – śmierć, katastrofa, a przy tym opowieść, w której można z planu ogólnego przejść na poszczególne historie ludzi. Opisuje więc masę wiatru formującą nieznaną galaktykę, co brzmi jak katastroficzna historia SF, jednocześnie opakowując to w pełną staroświeckiej elegancji formę utworu na kwartet smyczkowy.
Landfall to długa elegia, z drugim dnem w postaci opowieści o współczesnym świecie – może i supernowoczesnym, ale tak samo jak kiedyś bezradnym wobec dramatu. Wykorzystuje umiejętności świetnego zespołu Davida Harringtona (o dziwo, pracowali ze sobą po raz pierwszy), ale i know-how samej autorki w dziedzinie tego, jak artykulacyjnie i formalnie urozmaicić można kompozycję na smyczki. Owszem, pojawiają się tu elementy dograne elektronicznie, są – jak kiedyś – przetwarzane wokale (właściwie to Landfall przypomina całą paletę możliwości Laurie Anderson w tym zakresie), ale najdłużej obcujemy z kwartetem. Choćby i jego brzmienie bywało przetwarzane przez proste efekty.
Ta długość ma zresztą znaczenie. Głos Anderson nie zestarzał się wprawdzie ani trochę, a jego melodia dalej przyciąga uwagę, dygresje są przywoływane genialnie (jak ta o skrzypku w studiu w Niemczech), ale Landfall to dzieło słowno-muzyczne stworzone według prawideł muzyki poważnej: jest albumową wersją utworu, który przeznaczony jest w pierwszej kolejności do wykonań na scenie, a pytanie, jak często znajdziemy w ciągu dnia dość czasu i uwagi, by przesłuchać od początku do końca trwającą 70 minut płytę, uznałbym za retoryczne. Wszystko jest tu bowiem dość mocno rozciągnięte w czasie. I nie jest to rozciągnięcie będące wyrazem artystycznego buntu – jak kiedyś singlowy O Superman, pewnie jeden z najdłuższych utworów, jakie zawędrowały na szczyty list przebojów. Jest to najwyraźniej wyraz tego, że Anderson nigdzie się nie spieszy – mimo że historia Sandy dotyka ją w pewnym momencie osobiście, nie ma w tej opowieści oczekiwanej nerwowości. Jest bardziej sytuacja uwolnienia się od rzeczy w Everything is Floating opowiadającym o chwili, gdy woda wdarła się do domu artystki. Jaka piękna, jaka magiczna i jaka katastrofalna – opisuje tę kulminacyjną scenę Anderson. I jeśli całe podprowadzenie pod nią wydawało się momentami zbyt długie, to tutaj zrywa opowieść zbyt nagle. Cóż, ciągle lepsze niż większość albumów modern classical, które się w ostatnich latach sprzedawały.
Norweżkę Jenny Hval interesuje bardziej tematyka ciała, seksualności, prowokacja artystyczna związana z wizją kobiety. Od dawna podchodzi do swojej muzyki po aktorsku – wykorzystując środki niewerbalne – i tu płacz pojawia się już w połowie pierwszego z dwóch utworów, Drive. Impresji na temat podróżowania, przemieszczania i wpływu tegoż na seksualność. Bardzo ekspresyjna muzyka Hval tworzona w duecie z Håvardem Voldenem – pod szyldem Lost Girls (co jest jasnym nawiązaniem do erotycznego komiksu Alana Moore’a i Melindy Gebbie) – przynosi najmocniejszy dotąd u Hval przykład narracji w stylu Laurie Anderson. Wprawdzie słowa są bardziej opowieścią o uczuciach niż wydarzeniach, ale w połączeniu z muzyką sumują się w coś zaskakująco wręcz podobnego do monologów nowojorskiej artystki.
Volden współpracował już z Hval w duecie Nude On Sand, ale tamto przedsięwzięcie miało bardziej jednolity, gitarowy charakter. Tutaj dominują brzmienia elektroniczne, choć gitarowe partie budują napięcie w utworze ze strony B, Accept, w znacznej mierze instrumentalnym. Bardzo ekspresyjnym, podobnie jak Drive, wykorzystującym już bardziej jęki i nieartykułowane krzyki niż śmiech czy płacz. A przy tym świetne w formie. Na krótkiej (niecałe 25 minut) epce dostajemy dwa utwory o idealnie rozłożonych akcentach, bardzo szybko przyciągających uwagę i utrzymujących ją do samego końca. Mają ten rodzaj osobistego charakteru intymnego notesu dźwiękowego, jaki Laurie nadawała swoim nagraniom na etapie mojej ulubionej płyty Bright Red. Poza tym potwierdzają, że Hval jest artystką o zupełnie innym temperamencie niż Anderson – jeśli autorka Home of the Brave weszła na scenę jako uformowana, w pełni świadoma artystka, to Norweżka poszukuje swojego języka, rozwija się, improwizuje, zaskakuje i ciągle jeszcze nie mam pojęcia, jaki jest punkt docelowy. Trudno go też określić dla tego duetu, ale jego dzisiejsza muzyka jest też na swój sposób piękna, magiczna i katastrofalna.
LAURIE ANDERSON / KRONOS QUARTET Landfall, Nonesuch 2018, 7-8/10
LOST GIRLS Feeling, Smalltown Supersound 2018, 7-8/10