Co ma Björk do Mickiewicza

Po „wykradzeniu” pierwszej recenzji przez redakcję ASZDziennika uznałem, że w sumie niepokojąco dużo się w tamtej fejkowej wersji zgadzało. Aż zacytuję samego udawanego siebie: Organiczne syntezatory wspierane przez trzynastoosobowy zespół fletowy z Reykjaviku są tylko tłem dla neobarokowych wokaliz Björk, której jaźń na najnowszej płycie wreszcie osiąga prawdziwą symbiozę z naturą i po raz pierwszy wiernie przypomina chłód islandzkiego lodowca Vatnajökull. Słowa „jaźń” wprawdzie nie używam, ale ogólny kierunek był nawet ciekawy. Bo jeśli gdzieś odrobina pretensjonalności pasuje, to przy Björk. Gdyby wydrukowali całość, po prostu przekleiłbym na Polifonię. A tak muszę pisać na nowo, już po przesłuchaniu. Posłuchać zawsze warto, bo fenomen artystyczny Björk polega m.in. na tym, że całkowicie nieudanej płyty nie nagrała (choć zawahałbym się przy Volcie), natomiast niektóre, choć ciekawe, można sobie darować. Tak jest z Utopią.

Żart o delfinach był zabawny, chociaż motywem powracającym na Utopii są odgłosy ptaków (wysamplowane z Hekury David Toopa, żeby dodać temu muzykologicznego ciężaru). W wypadku współpracy dwojga tak ekstrawaganckich artystów jak Björk i Arca ta ekscentryczność pomysłów się nie dodaje, tylko mnoży. Stąd wrażenie, że dziwniej już nie można. I myśl, że od bardzo ważnej w swojej dyskografii płyty Vulnicura Islandka płynnie przechodzi do albumu równie mocnego emocjonalnie, ale z wrażeniem pewnej przesady w tym postrzeganiu siebie jako centrum systemu nerwowego wszechświata. Tam cierpiała katusze za miliony, tutaj za miliony kocha. Znamy to z naszego romantyzmu. Otwiera się na nowe uczucie do tego stopnia, że właściwie w każdym momencie jest – jak w Features Creatureso pięć minut od miłości. Zagojona rana na piersiach z poprzedniej płyty staje się – jak w singlowym The Gate – czymś w rodzaju wrót. Czyli, umówmy się, mniej więcej tym, co widzieli w niej już wtedy ludzie śledzący same tylko sesje zdjęciowe. Nie jest to skomplikowana wizualna przenośnia. Teraz ten motyw wraca na okładce nowego albumu, która jest – jak przystało na autorkę – prowokacyjna, choć także, jak ktoś już zwrócił uwagę, memogenna.

Björk rzadko nagrywa płyty, które nie są o czymś. Tu kreśli – zręcznie zresztą – obraz miłości w realiach technologii XXI wieku, zarazem jednak ubierając to w panierkę rozsypanych, układanych na granicy przypadkowości beatów Arki, Reichowskich partii 12-osobowego zespołu flecistek i innych dodatków. I trzeba najlepszego na płycie utworu Courtship – w którego tekście autorka z kolei archiwizuje strumień historycznych miłości – żeby sobie przypomnieć wzorzec Björk w pełni geniuszu: idealne proporcje liryzmu i techno-szamaństwa. Do tego koncept, by zbudować nową utopię, z dala od farsy kafkowskiego patriarchatu, o którym śpiewa. Cały fragment od The Gate po Courtship właściwie definiuje tę płytę –
włącznie z tymi odgłosami delfinów, które sam słyszę w Utopii – i wart jest wytężonej uwagi.

Oczywiście intrygujących momentów na tej płycie jest więcej i Andy Gill, który nazwał ją boleśnie nijaką i skupioną na sobie ma troszkę racji, ale jest też bardzo niesprawiedliwy. Fakt, że Björk nie może odnaleźć tu świeżości w budowaniu melodii wynika moim zdaniem raczej z tempa pracy i jednak pewnej stagnacji stylistycznej. Arca jest tu partnerem tyleż charakterystycznym, co jednak w relacji z Islandką trochę zbyt słabym. A główny mankament to rozmiary albumu (prawie 72 minuty), który wydaje się materiałem przed ostateczną selekcją, z momentami – szczególnie w dalszej części płyty – niepotrzebnymi (Claimstaker) albo nudnymi (Sue Me), z przeciągniętym finałem – choć sam miałbym pewnie problem, czy wybrać Saint, czy jednak Future Forever. W całości nie jest to zatem idealna płyta, ale można sobie pewnie płytę bliższą utopii złożyć z połowy jej programu. Wielu osobom rzecz przypadnie do gustu, wiele z pewnością poruszy, a później w naszym bezlitosnym świecie pełnym niezłych albumów trafi do tego zarchiwizowanego strumienia historycznych miłości.

BJÖRK Utopia, One Little Indian 2017, 7/10