Kariera muzyczna w wersji filmowej

Dwa tygodnie temu dyskutowaliśmy na Targach Muzycznych CJG – w gmachu PKiN, otoczonym akurat przez palące race rodziny z dziećmi – o polskiej muzyce elektronicznej. W zacnym gronie redaktorów Marka Horodniczego, Jędrzeja Słodkowskiego i Jarka Szubrychta, no i zasłużonego w tej dziedzinie Marka Bilińskiego. Obyło się tym razem bez kontrowersji, za to padły pytania o to, jak się z polską elektroniką przebić na świecie i co ma w sobie wyjątkowego ta sfera w krajowej wersji. Tu przyszła mi do głowy muzyka filmowa. A raczej to, w jaki sposób polskie nurty muzyczne ekspediowali na Zachód rodzimi reżyserzy, często pracujący z kompozytorami w stałych duetach. Polański z Komedą, Wajda i Żuławski (tu już na elektroniczną nutę) – z Korzyńskim. Może należałoby więc poznać paru polskich elektroników z co zdolniejszymi reżyserami? W domu postanowiłem sobie przypomnieć, czy ten rodzaj kooperacji dalej działa. Wyniki?

Nie ma tragedii, choć mogłoby być lepiej. Małgorzata Szumowska konsekwentnie pracuje z Pawłem Mykietynem, co wygląda na wybór bardzo przemyślany (ale też pójście „na pewne”). Wojtek Smarzowski zaprasza do kolejnych filmów Mikołaja Trzaskę, co dziś wydaje się zabiegiem oczywistym, ale było mocnym autorskim wyborem. Bardziej ryzykancko grał na przykład Tomasz Wasilewski, decydując się na soundtrack Baascha (Płynące wieżowce) – młodego artysty sceny elektronicznej. Poza Polską szukał – niestety – Paweł Pawlikowski, zamawiając muzykę do Idy, najważniejszego polskiego filmu ostatnich lat, u Duńczyka Kristiana Eidnesa Andersena. Wracają nazwiska sprawdzonego Michała Lorenca, a także Łukasza Targosza i Antoniego Łazarkiewicza. Ale jednak mogłoby być więcej prób wciągania ważnych na polskiej scenie muzyków do filmu, który ma dobre, festiwalowe pola promocji i na którego wsparcie składamy się od lat wspólnie.

Dlatego bardzo się ucieszyłem, że udany film Piotra Domalewskiego Cicha noc – który miałem okazję obejrzeć kilka dni temu (tutaj recenzja z „Polityki”) – wprowadza do filmu nowe nazwiska: przede wszystkim Wacława Zimpla, ale też Krzysztofa Dysa i Huberta Zemlera (ten ostatni ma mniejszy projekt filmowy na koncie). Bo muzykę autorstwa tego pierwszego nagrali wszyscy trzej – został tu wykorzystany utwór tria LAM. No i na ekranie wypełnia, o ile zdążyłem się zorientować, głównie napisy końcowe. Traktuję to więc jako dobry prognostyk na przyszłość, ale nie jako happy end i rozwiązanie problemu.

Jeśli podczas targowej dyskusji wspomniałem o możliwościach, jakie daje napisanie muzyki do właściwego filmu/serialu w odpowiednim momencie, to bezpośrednią inspiracją był przypadek Kyle’a Dixona i Michaela Steina. Muzycy amerykańskiej formacji Survive, bardzo mało znanej, w sumie nawet w swojej dziedzinie nie najważniejszej, w ciągu kilku miesięcy – realnie! – trafili na łamy prasy i do programów festiwali (w tym Unsoundu) dzięki muzyce do serialu Stranger Things, tak jak sam serial dobrze ogrywającej klimat epoki – z ówczesnymi barwami syntezatorów i 8-bitowym mrokiem. Pomysł na muzykę wydawał się genialny w swej prostocie i oczywistości, choć – trzeba przyznać – takiej muzyki sporo się dziś pisze i duet Dixon/Stein nie dokonał żadnej rewolucji. Poza tym mogło się udać tylko raz. Dlatego pewnie w muzyce z drugiego sezonu są próby wyzwolenia się z dotychczasowej stylistyki. Ciekawym jest Eulogy – wyraźna próba odwołania do estetyki Mike’a Oldfielda, jest też I Can Save Them z wycieczką bliżej Miami Vice, parę fragmentów cięższych i bardziej przesterowanych – jak Digging, momentami autorzy wędrują całkiem blisko Jóhannssona. Jest w tym wszystkim sporo ambicji i ciekawych efektów, choć w całości – analogicznie zresztą do całego drugiego sezonu serii – pozostaje ta muzyka odkryciem drugorzędnym. Przynajmniej pod względem czysto muzycznym. Jeśli chodzi o marketing, wszystko – włącznie z muzyką od razu łatwo dostępną w wersji cyfrowej, w streamingu (gdzie odtwarzanym dźwiękom towarzyszy rodzaj tapety graficznej jak z serialu – rzućcie okiem na Spotify) – działa lepiej. Dyrektor PISF – kogokolwiek wybiorą z tej niedającej wielkich nadziei stawki – powinien mieć ten soundtrack na półce.

O marketingu piszę także dlatego, że dopiero przy okazji drugiej części Stranger Things dostaliśmy zestaw piosenek z filmu. Budowany w pierwszym ST konsekwentnie – jako zestaw utworów, których się słucha w wyimaginowanych latach 80., kiedy toczy się akcja serialu. Mamy więc odgrywające w pierwszym sezonie ważną rolę Should I Stay or Should I Go Clashów, mamy definiujące epokę Girls on Film Duran Duran czy wreszcie Atmosphere Joy Division. Z drugiej strony, po zsumowaniu tego zestawu widać, że tworzy on obraz lat 80. bardzo stereotypowy i już wielokrotnie sprzedany na mnóstwie składanek. The Scorpions, The Bangles, Cyndi Lauper, wreszcie nieśmiertelne Africa grupy Toto.

Drugi sezon kazał mocniej odróżniać od siebie – muzyką właśnie – poszczególnych bohaterów. Stąd nieoczekiwana dawka hair-metalu, pomagająca odróżnić od innych bohaterów Billy’ego, przyrodniego brata Max. Jest trochę mrocznych, chłodnych utworów z okolic gotyku (Echo & the Bunnymen z Nocturnal Me), parę banałów (Every Breath You Take The Police) i kilka utworów definiujących brzmienie lat 80., dla których – jeśli ktoś ich nie ma – warto się zainteresować całą kompilacją. Na przykład Whip It Devo, a szczególnie Back to Nature Fada Gadgeta. Tylko czy od razu kupować? Łatwo się tej kompilacji słucha, ale trudniej na niej znaleźć coś, czego nie było na tysiącach podobnych. A jeśli już znajdziecie, pewnie i tak zapragniecie kupić płytę oryginalnego wykonawcy. Zatem filmowo – streaming, ale zarazem oczywiście stała szansa na wypromowanie własnego repertuaru.

KYLE DIXON & MICHAEL STEIN Stranger Things 2 OST, Lakeshore 2017, 7/10
RÓŻNI WYKONAWCY Stranger Things. Music from the Netflix Original Series, Netflix/Legacy 2017, 6/10