Są faceci, którym wszystko leci
To hasło wymyślił bodaj Marek Niedźwiecki przy okazji zapowiadania piosenki Some Guys Have All the Luck podczas „Listy Przebojów”. A jeśli mówimy o Arielu Pinku, to w ostatnich latach wszystko szło, częściowo zresztą w oparciu o podobne czasy. Nie inaczej jest na płycie Dedicated to Bobby Jameson, która ma dziś premierę. Najlepszym wprowadzeniem do wszystkiego jest pełen uroku utwór Feels Like Heaven, który płytę promował. Rodzaj fałszywego coveru, bo oczywiście to autorski utwór: stylistycznie niby bliżej Just Like Heaven The Cure, ale w melodii już odnoszące się do ejtisowego Feels Like Heaven grupy Fiction Factory z okresu tamtego przeboju o facetach, którym wszystko leci. Tu wszystko się klei. Choć oczywiście na całej płycie takich momentów do rozszyfrowywania będzie o wiele więcej. Coś jak rewers płyty LCD Soundsystem – bo znów mamy jeżdżenie uchem po historii muzyki, tyle że nie w wypolerowanych akustycznie realiach Jamesa Murphy’ego, tylko w charakterystycznym dla Ariela Pinka świecie lo-fi.
Ariel Pink na swoich wąsko miksowanych płytach operuje rodzajem przyciętego akustycznie pasma – bas nie schodzi zbyt nisko, góra nie dochodzi zbyt wysoko. A jednocześnie jest to coś, co z miejsca chwytamy jako zabieg, a nie efekt uboczny nieudacznictwa. Z dwojga złego wolę to niż nadmierną kompresję dynamiczną. W każdym razie przebojowe melodie rodem z dawnych szaf grających słyszymy tutaj przez wąską rurkę, a nie współczesne studyjne hi-fi, stąd może zanurzenie w historii szybsze, a odniesienia do dawnych stylistyk łatwiejsze do wyłuskania. Na albumie Dedicated to Bobby Jameson podobnie silne co poprzednio (na świetnym Pom Pom sprzed trzech lat, kiedy właśnie o tym m.in. pisałem) nawiązania do działań Franka Zappy. Co przejawia się zarówno w żonglowaniu konwencjami, jak i specyficznym humorze, z jakim Ariel Pink na nie patrzy. A także w nawiązaniach bardziej bezpośrednich – z modulowaniem głosu w niektórych fragmentach (choćby w Death Patrol, szczególnie w dodatkowych, chórkowych partiach wokalnych) czy przejmowaniem całego stylu grania wczesnych Mothers of Invention (Dreamdate Narcissist). Bobby Jameson z tytułu płyty, postać historyczna, też był zresztą współpracownikiem Zappy w latach 60.
Na tym ostatnim stwierdzeniu też nie powinienem poprzestać, bo owo przejmowanie estetyki Zappy jest tylko częścią ogólniejszej tendencji, która towarzyszy nam na całym albumie – to sięganie do starej psychodelii z lat 60. Szczególnie silnym punktem odniesienia stają się kilkakrotnie – jak przystało na zbieżność geograficzną (Kalifornia) – The Doors. Utwór tytułowy jest wręcz przejażdżką przez wątki obowiązkowe dla zespołu Jima Morrisona, z partiami organów z wdziękiem naśladującymi Raya Manzarka i długim solem gitarowym jakby wyjętym z podręcznika dla naśladowców Robbiego Kriegera. Broni takie nawiązania – jak zwykle u Ariela Pinka – sowizdrzalskie, pełne dystansu podejście. I kumulowanie atrakcji do poziomu bezczelności (tak jest we wszystkich pasażach instrumentalnych piosenki Dedicated to Bobby Jameson). A przy tym zachowywanie – jak u Zappy – kontroli nad brzmieniem, techniką i celem. W Time to Live – jednym z najznakomitszych fragmentów albumu – Pink wyprowadza nas po swojemu na manowce, robiąc wrażenie przenoszenia w czasie estetyki nowofalowej w realia lat 60. (równie zabawny jest cyfrowy buns track Revenge of the Iceman, choć już bez takiej finezji – to prymitywny punk o pubrockowych korzeniach). I w ciągu 50 minut trwania płyty tylko Acting nagrane z gościnnym udziałem Dâm-Funka, stosownym funkiem i jeszcze auto-tune’em na partiach wokalnych, pokaże nam punkt odniesienia – tak brzmi muzyka nowoczesna, tworzona dziś. Słuchając całej reszty, tkwimy w głowie Ariela Pinka.
Trudno się ocenia materiał Pinka po kilku przesłuchaniach, na gorąco. Ale jedyne, czego mi tu na razie brakuje, to niespodzianka, efekt zaskoczenia. Spodziewamy się tego, że kolejny album kalifornijskiego autora będzie jak kiedyś jeżdżenie po skali radioodbiornika w samochodzie. Choć wiemy także o tym, że wszystko to, co leci, będzie miało autorski znak wodny. Ale jak już leci, to sprawia dużą przyjemność.
ARIEL PINK Dedicated to Bobby Jameson, Mexican Summer 2017, 7-8/10
Komentarze
Ariel Pink /Bobby Jameson ?
Kultowy Lofi -geniusz. ARIEL PINK i „Dedicated to Bobby Jameson”, czyli pierwszy solow album od 2014 od pom pom a takze pierwszy, ktory zostal wydane na brooklynskim indielabel „Mexican Summer”. Tytul albumu nawiazuje bezposrednio z muzykiem z Los Angeles Bobby Jamesonem, ktory jak uwazano powszechnie nie zyl a ktory to w 2007 o z y l online po 35 latach zycia w odosobnieniu. Byl autorem autobiografii, serii blogowych komentarzy a takze video na You Tube, w ktorych opowiadal o swojej tragicznej historii zycia.
„Jego ksiazka i zycie wzruszylo mnie bardzo gleboko i doslownie bylem zmuszony poswiecic mu moj album” – powiada Pink. Album to przekroj zycia Bobby Jamesona.
Zaczyna sie od konca a konczy na poczatku. I tak na poczatku „Time to Meet Your
God” czyli zmartwychwstanie i dalej teksty milosci i traumatycznym dziecinstwie.
Album „Dedicated to Bobby Jameson” powraca Pink tam, gdzie nagral swoje pierwsze dzielo – do wlasnej sypialni.
Hm, ja bym mniej pozytywnie ocenił tę płytę. Brakuje mi tu nie tyle zaskoczenia, co czegoś zapadającego w głowę. Mam wrażenie, ze pozbywając się ‚pojazdki’ na lata ’80 i kierując bardziej w stronę ’60 i ’70, Ariel stracił większość niewymuszonej i zawadiackiej przebojowości. Nowa płyta brzmi mi trochę jak odrzuty z Pom Pom – na nowo zaaranżowane, ale i tak mało ciekawe. Po kilkukrotnym przesłuchaniu w głowie zostają głownie wrażenia w style: „O! To jak u Franka Zappy! A tu jak w Doorsach!” A to mało. Niestety dla mnie rozczarowanie… 🙁
@dilmun –> Dla mnie też trochę słabiej niż na „Pom Pom”, żeby była jasność 🙂