Ariel Pink Floyd

Myślicie pewnie, że drażnię w krótkim czasie trzecie już potężne grono fanów – po U2 i Thomie Yorke’u przyszedł czas na Pink Floyd? Tak naprawdę jednak zwracam uwagę na wybitnego artystę, którego działania mogą zainteresować również fanów PF, tych z samego początku. Yorke’owcy i miłośnicy U2 mogą wzruszyć ramionami, bo ich ulubieńcy zasadniczo grali zawsze bardzo serio i nawet nie próbowali (z całym szacunkiem) igrać z kiczem. A kicz jako klucz podpowiedziała mi książeczka z felietonami Andrzeja Chłopeckiego, który pastwił się nad tym pojęciem w tekście dla „Wyborczej” z listopada 2001 roku. Chodziło o pewien tekst – notabene z „Polityki” – opowiadający o kiczu w kontekście Marcina Dańca. Mniej zaawansowanym wiekowo wyjaśniam: to taki kabareciarz, który zarobił fortunę, rozśmieszając Polskę małomiasteczkową i wielkomiejską tym samym dziecinnym patentem zabawnego do rozpuku starego chłopa, który udaje chłopczyka (w porywach do bobasa). I którego brak na scenie istotnie poprawi zdrowie przyszłych pokoleń. Otóż Chłopecki stanął w obronie kiczu jako pojęcia używanego w konkretnych sytuacjach: do dzieł sztuki odpowiednio napuszonych, które idą w źle rozumianą kulturę wysoką, ale grzęzną w banale. Nie da się go użyć w stosunku do Dańca, bo to w ogóle nie jest sztuka. I nie da się go użyć w stosunku do dzieł, które z kiczem świadomie igrają, skutecznie się zarazem przed nim broniąc. Żeby to ująć, jak Chłopecki, prościej: „Andy Warhol kiczem nie jest już, a Marcin Daniec nie jest jeszcze”. Na tej samej zasadzie mogę powtórzyć, że ostatnia płyta Pink Floyd jest pośrodku, a album Ariela Pinka nie jest już – choć z perspektywy publiczności U2 czy Pink Floyd może się nim wydawać.

Nie zamierzam w ten sposób zalecać się do fanów Ariela Pinka. Część z nich czyta zagraniczne serwisy muzyczne, więc po co im Polifonia, paru obraziłem być może kiedyś chłodną oceną występu Pinka na Off Festivalu, a cała reszta to fani krytyczni, którzy na zaloty reagują wzruszeniem ramion. Sprzedażowo Ariel Rosenberg (to jego prawdziwe nazwisko) to też najwyżej rynkowa druga liga. Moje intencje są więc czyste. Zresztą zdarzało mi się już tego artystę całkiem mocno chwalić i nie odczułem z tego tytułu żadnych profitów. Poza tym, że znalazłem się na liście odbiorców wydania promo nowej płyty „pom pom”, opakowanego w okładkę w kolorze kiczowatego różu.

O grach z naszą pamięcią u Pinka pisałem poprzednio. Nudne filozofowanie zostawmy na boku. Teraz interesuje mnie co innego. Rosenberg jest Kalifornijczykiem i mam wrażenie, że jak paru innych muzycznych artystów dorastających w tej ojczyźnie hipisów przesiąkł we wczesnej młodości popkulturą do tego stopnia, że potrafi – jak Frank Zappa czy Captain Beefheart – z przeróżnych szmirowatych, tandetnych gatunków wykręcać pełne dystansu dzieła sztuki. Tu coś wyolbrzymić, tam przesłodzić, a potem zepsuć tak, żeby nie pachniało nowością i odstraszało masową klientelę. Stąd jego przeróbki surfu i estetyki Beach Boys („Nude Beach A Go-Go”, „Sexual Athletics”) brzmią jak najlepsze kawałki Mothers of Invention z dawnych czasów. I ma sobie ten element równowagi między humorem a poważnym warsztatem powodujący, że tych wycieczek nie traktujemy jako parodii, tylko raczej efekt sympatii do różnej stylistycznie muzyki (w Polsce mamy coś takiego u Mitch & Mitch). Nawet gdy idzie w punk rock (a przygotujcie się na cały kalejdoskop stylów), brzmi jak Kalifornijczycy – ale już raczej ci z Dead Kennedys. Też na luzie. Choć już jego wycieczki w stronę psychodelii lat 60. w stylu „Plastic Raincoats In the Pig Parade” mogą się kojarzyć z Brytyjczykami, włącznie z Pink Floyd z Sydem Barrettem, skoro już rzuciłem tę nazwę na wstępie.

Do tego – jak dobrze wiemy z prasowych doniesień – Ariel Pink w młodości lubił sobie posłuchać The Cure i bardziej gotyckich wykonawców z kręgu nowej fali. Ukochał ich widać do tego stopnia, że spod małego palca potrafi strzelać klasykami, z których na miejscu można zszyć kompilację „Mniej znana nowa fala”: tu mieści się znakomity „White Freckles”, a potem jeszcze bardziej stylowy „Not Enough Violence”, czy wreszcie brzmiący jak skrzyżowanie Magazine i Bauhausu „Gothic Bomb”. Pink nie idzie w pastisz – on szkicuje za każdym razem na nowo skład instrumentów, trafia bezbłędnie w produkcję, brzmienie kolejnej epoki, dodatkowo sam zmienia się wokalnie. Z lekkością przez superhit „Put Your Number in My Phone” przemyka jakby mimochodem. Z odwagą rzuca się w najbardziej tandetne estetyki („Jell-O” to jakieś electro-pop-rodeo). Rzucenie się w nie razem z nim też oznacza odrzucenie filisterskich nawyków i zabawę na krawędzi kiczu. Pozostaniemy jednak po bezpiecznej stronie. A w nagrodę za śmiały skok Ariel w tytułach inteligentnie podpowie tropy, którymi bystry słuchacz na pewno podąży dalej niż ja. Ale i mnie starczyło tych uderzeń estetycznych na tyle, by uznać już w tym momencie „pom pom” za jedną z najważniejszych, a zarazem sympatyczniejszych płyt roku – bo w końcu składa się zasadniczo z samych przebojów. No i przy okazji – by go obwołać najlepszym albumem w już i tak imponującej dyskografii AP.

ariel_pink_pom_pomARIEL PINK „pom pom”
4AD 2014
Trzeba posłuchać: Możecie wierzyć lub nie, ale program tych 17 utworów sygnalizuje lekką zadyszkę dopiero w okolicach numeru 14. Na początek: 5, 6, 2, 8, 12.