Narodowcy, których nauczyłem się lubić

Spokojnie, to nie będzie list miłosny do Mariana Kowalskiego. Chodzi o to, że temat nowego The National sprzedałem już po części w wydaniu papierowym „Polityki”, więc uczciwość blogerska nakazuje dodać trochę pieprzu na początek. A kogo miałbym wysłać po ten pieprz, jeśli nie pana Mariana? Nie żałowałbym jakoś szczególnie, gdyby się zgubił gdzieś po drodze, bo dystans między nami i tak jest duży. A pozwolę sobie zauważyć, że hasła narodowe są w temacie, bo po pierwsze The National znaczy to, co znaczy, po drugie – grupa coraz częściej ostatnio skraca tę nazwę do Ntl. I nie zdziwiłbym się, gdyby chodziło o zdystansowanie się do problemu skrajnych frakcji narodowych w czasach, gdy w USA staje się nagle dość palący. Po polsku byłoby z tego Nrdw (niebezpiecznie blisko Ndrw). The National – to są tak naprawdę ci panowie, których nauczyłem się lubić.

Sleep Well Beast zaczyna się jak singiel Lorde – przez pierwszych kilka taktów mam przemożne wrażenie, że za chwilę wejdzie pierwsza zwrotka Green Light. Aż w końcu pojawia się Matt Berninger, cały na czarno, i śpiewa, że Nobody else will be there. Stara, znajoma depresja muzyki adresowanej – co już słynne – do mężczyzn w kryzysie wieku średniego, tutaj dodatkowo wsparta opisem kryzysu małżeństwa. Ale dość chłodnym i teoretycznym, zważywszy na to, że Berningerowi słowa piosenek pomagała mu (kolejny znany fakt) pisać żona. Utwór drugi nosi tytuł Day I Die i potwierdza ogólny kierunek jako zgodny z dotychczasowym i raczej melancholijny, w porywach do ponurego. Dla większości zdrowych odbiorców muzyki w okresie niżu atmosferycznego i powrotu dzieci do szkoły – co oznacza początek jesiennej depresji – nie będzie to zachęta. Nawet jeśli ten sam Berninger ma sporo dziwnego poczucia humoru (spójrzcie na tytuł i tekst Dark Side of the Gym). W każdym razie nigdy nie uważałem, że z jakichś snobistycznych powodów należy się muzyką The National umartwiać, dlatego nigdy nie przyjmowałem jej bezkrytycznie. Poprzedni album Trouble Will Find Me mnie nie zachwycił, ale ten nowy sugeruje, że we wrześniu 2017 jakoś dziwnie wszystko wszystkim artystom wychodzi.

To teraz się powtórzę, bo wyżej tego porównania w tym niżu nie podskoczę: Otóż gdyby energię muzyki rockowej porównać z potęgą reakcji jądrowej, muzyka The National byłaby mityczną zimną fuzją. Niby środki i cele podobne, ale muzyka zespołu z Ohio jest zarazem mocna i chłodna, jest w niej nieustannie element dystansu, niby przeczący spontaniczności rocka, ale jednak często przynoszący świetne efekty. Jest w tym jakiś paradoks, ale w końcu nie oni jedni grają tak, że całkiem miło się człowiekowi tak poumartwiać. Natomiast mało kto w tej branży gra i nagrywa z tak posuniętą perfekcją i wyczuciem detalu. I to może lepszy argument dla odbiorcy w wieku średnim, który lubi sobie pocmokać na takie rozwiązania, które mu urozmaicają słuchanie. A tu znajdzie ich co niemiara. Nie mam wcale na myśli tak oczywistych elementów jak solo w niezłym (chyba najlepsze z singlowych nagrań) The System Only Dreams In Total Darkness. Bo to znudziło mi się szybciej niż ucinany riff w tym utworze. Ale niemal zawsze – to po trosze ślad myślenia ze sfery, którą reprezentuje Bryce Dessner, czyli kompozycji współczesnej, a po trosze ze sfery produkcji muzycznej, którą reprezentuje jego brat Aaron – znajdziemy w słabszym nawet nagraniu jakiś jeden dobry pomysł. Weźmy na przykład minimalistyczną, wysmakowaną kodę Born to Beg. Albo przejście z elektronicznej perkusji na akustyczną w połowie Empire Line. I są to pomysły nie tyle ekstrawaganckie, co raczej smaczne – używanie słowa „eksperymentalny” w stosunku do tej grupy powinno być moim zdaniem karane (mnie nic nie przychodzi do głowy, ale pan Marian albo Patryk Jaki na pewno coś by wymyślili).

Elegancko łączący klasycznie rockowe motywy z minimalistyczno-postrockowymi utwór I’ll Still Destroy You – jeden z tych, kiedy temperatura tu się znacząco podnosi – zachwyca już w całości, szczególnie stopniowaniem napięcia i imponującą smyczkową aranżacją w finale. Brytyjski w brzmieniu Turtleneck znakomicie służy jako chwilowe przełamanie nastroju. A tytułowy Sleep Well Beast zaprasza do ponownego odsłuchu – bo nieźle się ten teoretycznie przygnębiający album zapętla. Ewidentnie chłodna, rozumowa metoda pracy w tym wypadku się sprawdziła. To dobrze ułożona jako całość i bardzo dopracowana płyta, pewnie nie najlepsza, ale całkiem możliwe, że najdoskonalsza w dorobku Ntl.

Tyle na dziś. Bo wydaje mi się, że polubiłem już The National w stopniu, w jakim da się ich polubić. Może nawet bardziej niż sami by sobie tego życzyli. A teraz pójdę już posłuchać LCD Soundsystem.

(Gdy tylko postawiłem kropkę, zajrzałem do napisanej cztery lata temu recenzji Trouble Will Find Me i rozbawiło mnie to, jak wiele motywów się powtarza – jaki zespół, takie recenzje)

THE NATIONAL Sleep Well Beast, 4AD 2017, 8/10