Bo jestem szalony

Czy pisałem już o tym, że warto zobaczyć tę słynną Klątwę, bo jest zupełnie innym przedstawieniem niż piszą (w większości) i niż to sugeruje wyjęta z kontekstu scena z papieżem? Spektakl o robieniu spektaklu, którego tekst musi ustąpić opowieści o tym, co obchodzi już nie postacie, tylko samych aktorów, bo rzeczywistość nabiera niebezpiecznie wysokiej temperatury. Spektakl na granicy niesmaku i o granicach aktorstwa. Ale przy okazji precyzyjny i zrozumiały, choćby dla mnie jako raczej niedzielnego widza teatralnego, bo fachowca zgrywać nie będę, odsyłając po więcej tutaj. Właśnie dlatego trudno mi uwierzyć w to, że publicystów politycznych widzących w tym tylko bluźnierstwo – albo i „hitlerowskie przedstawienie” (to najlepsze!) – nie poruszył choć trochę duszny i dwuznaczny monolog Jacka Belera o tropieniu muzułmanów. Nie wierzę, że nie zapadł im w pamięć monolog Klary Bielawki o tym, co trzeba zrobić, żeby dziś dotrzeć do publiczności i dlaczego obrońcy feminizmu zawsze muszą w tym celu popomiatać kobietami. Ani że przez chwilę nie uwierzyli, że Karolina Adamczyk chce naprawdę przeprowadzić aborcję. A już absolutnie nie wierzę, że nie rozbawiła ich choć trochę, chociaż troszeczkę opowieść Michała Czachora (połączona z defloracją zdjęcia reżysera): Dostałem tę rolę, bo jestem szalony. W tym przerysowanym geście – który absurdalnie popkulturowo skojarzył mi się z grą Plants vs. Zombies (Dlaczego mówią na mnie Crazy Dave? Bo jestem szaloooony!) – każdy, proszę was, odnajdzie siebie. Polityczny publicysta z tzw. pierwszego psychiatryka odnajdzie prawdę o tym, że zatrudniają go, bo wiedzą, co napisze. A nadpobudliwy dziennikarz muzyczny znajdzie prawdę o tym, że skoro dużo pisze, to oczekują od niego, żeby pisał jeszcze więcej. W tym tygodniu będzie więcej. Dlaczego? Bo jestem szalony.

INTERNAZIONALE The Pale and the Colourful, Posh Isolation 2017, 7/10
Mocno sprane syntezatorowe barwy od początku do końca kojarzą się z oparami nostalgii, w jakich wędzi się całe środowisko alternatywnych wykonawców próbujących odtworzyć czasy, gdy Windows 95 było szczytem techniki. Okładkowy obrazek, coś jak fragment kadru z reklamy dezodorantu albo sportowych butów, też sugeruje nawiązanie – poprzez stylistykę bliską ambientu – do banalnej muzyki z telewizji początków ery cyfrowej. Ale zarazem jest w muzyce Internazionale (solowy projekt duńskiego artysty Mikkela Valentina Dunkerleya) jakiś konkret, kompozycja, porządek, początek i zakończenie. Drugorzędne barwy układają się momentami w całość nawet dość emocjonującą, czasem relaksacyjną (Protection Glass – jak dalekie echo Vangelisowskiego Blade Runnera), innym razem trochę mocniejszą, bardziej posępną i wyrazistszą, jak w Ivy Covered Windows. Zaraz, wspominałem coś już chyba o oknach?

KYO I Musik, Posh Isolation 2017, 8/10
Artystom z kopenhaskiego Posh Isolation przysłuchiwałem się niedawno dość hurtowo przy okazji retransmisji koncertu Body Scupltures z Unsoundu (tutaj więcej informacji). Jeśli chodzi o nowe płyty, najmocniej przypadł mi do gustu duet Kyo (Frederik Valentin, Hannes Norrvide), podobnie jak opisywany obok projekt Internazionale obrabiający na swoją modłę nostalgiczne syntezatorowe tworzywo (ładne arpeggia, subtelne melodie, czytelna rytmika), ale co i rusz wietrząc, wyprowadzając maszyny na wybieg tradycyjnego instrumentarium, a przede wszystkim wkomponowując syntetyczne partie w całość mającą charakter kolażu dźwiękowego, z mnóstwem wokalnych urywków i przestrzenią nagrań terenowych. Jest to na tyle dobrze zrobione, by przyciągać, a potem nawet zmuszać do kolejnych bardziej uważnych odsłuchów. Przy czym największe wrażenie robi na mnie majestatyczny, powoli budujący napięcie utwór Johanna wykorzystujący ewidentnie środki z kręgu ASMR, czyli drobne, bliskie dźwięki o przyjemnym charakterze i szepty. Powoli kroi się z tego jakiś nowy podgatunek – próbowała ASMR Holly Herndon, choć jak dla mnie jeszcze z mało satysfakcjonującym skutkiem. Kyo precyzyjniej głaszcze ośrodek przyjemności w mózgu.

ULVER The Assassination of Jules Caesar, House of Mythology 2017, 5-6/10
Trudny przypadek płyty w połowie akceptowalnej, w połowie fatalnej – przy czym słuchacze mogliby się teoretycznie tymi połówkami wymieniać jak kartami z promocji w Biedronce, żeby skompletować swoją ulubioną płytę. Norweski zespół tym razem stworzył album w połowie piosenkowy, synthpopowy, noworomantyczny, już nawet opisany przez któregoś z kolegów dziennikarzy jako lepsza wersja współczesnego Depeche Mode (ja z tą „lepszą” bym się tak nie spieszył, choć z DM coś na rzeczy jest, może jeszcze z Ultravox, a trochę z Nine Inch Nails), a w drugiej połowie – hipnotyzująca elektroniczna psychodelia. Przy czym to pierwsze oblicze Ulvera, choć objęte produkcyjną rękojmią Youtha (Killing Joke), jest moim zdaniem nie do obrony. Drugie wychodzi lepiej, choć też nie bez zastrzeżeń. Próbują iść w stronę aranżacji wokalnych w stylu KLF (Rolling Stone z gościnnym udziałem Nika Turnera z Hawkwind), albo bronią prostymi formułami elektronicznego grania (Coming Home), choć wolałbym to bez otoczki pseudoimprowizacji, jaką przy okazji proponują. Jest jednak w tym wszystkim jedna pouczająca i do pewnego stopnia zabawna rzecz: przychylne głosy fanów na temat nowej płyty norweskiego zespołu pokazują, jak szybko dotychczasowa publiczność doceniająca swój ulubiony zespół jako eksperymentalny potrafi odwrócić kota ogonem, gdy ów zespół w konformistycznym geście nagra album wyjątkowo łatwy i banalny. Że niby ekstrawagancja? Moim zdaniem The Assassination of Jules Caesar pokazuje po prostu, że muzycy Ulver – żeby tak się odnieść do pierwszego wątku niniejszego wpisu – nie są tak szaleni, jak się tak wydawało.