Kiedy najlepsze premiery to składanki
To „kiedy” to dziś. Budzicie się po długim weekendzie i wprowadzają do kin film, który jest składanką – bo nie chodzi tylko o to, że „Strażnicy Galaktyki” okazali się kompilacją motywów z kina rozrywkowego sprzed lat, chodzi o to, że cały film jest przygotowywany na bazie składanki starych hitów, reżyser zaczyna od ich zgromadzenia, a później aktorom każe w ich rytm grać. Jeśli nie wierzycie w to wszystko i wciąż uważacie, że chodzi tu tylko o to, co na ekranie, spójrzcie na dopisek przy tytule dzisiejszej premiery: nie „II”, nie „Powrót”, tylko „vol. 2”, jak przy kompilacjach. Bez ścieżki dźwiękowej z nieco już zapomnianych przebojów z lat 70. i 80. to zjawisko filmowe nie istnieje. Najlepiej to wyjaśnić, spoglądając na to przez pryzmat schematów gatunku. Każdy superbohater, jak wiadomo, powinien mieć jakąś moc i atrybut. Zastanawialiście się nad tym w kontekście głównego bohatera „SG”? Składanka na kasecie to moim zdaniem główny atrybut Star-Lorda*. A jego supermoc to nostalgia.
No więc budzicie się po tym długim weekendzie i wchodzi do sklepów kompilacja nagrań Nicka Cave’a i jego The Bad Seeds. Z natury nie jestem nostalgiczny – mówi dziś Cave w rozmowie z „Gazetą Wyborczą”, ale zaraz dodaje: Oglądanie wczesnych fotografii zespołu i takich, których nigdy wcześniej nie widziałem, okazało się szalenie przyjemne. Rzadko odczuwam tego rodzaju nostalgię, dziwne uczucie. To prawda, The Bad Seeds przyzwyczaili nas do takiego tempa pracy z tak dobrymi efektami, że poza wspominaniem starszych utworów na fenomenalnych koncertach tej grupy mało kto przez lata oglądał się wstecz. A składanka Lovely Creatures (w bardziej wypasionej wersji: 3CD + dwugodzinnne DVD + książka) pokazuje tę całą niezwykłą historię w krótkim rzucie. I nawet dla tych, którzy nie pokochali ostatnich dokonań Cave’a (kompilacja dyskretnie zatrzymuje się na Push the Sky Away, płyta Skeleton Tree znajdzie się poza nawiasem tej historii), ten zespół z drugiego planu zainteresowań może wyskoczyć na pierwszy. Z rozmowy w „GW” polecam kwestię dotyczącą pamięci – jednej z kolejnych odkrywanych przez nas obsesji Cave’a, który, gdy już raz się odsłonił w One More Time With Feeling, nigdy już nie będzie tak samo oddalony, nieprzystępny i chłodny jak kiedyś. Pod tym względem to idealny czas na kompilację i podsumowanie: tak dużo się zmieniło, że lata 2015-2016 na zawsze już pozostaną cezurą w historii tej formacji. Ale to jeszcze nie ta składanka, o której chcę dziś opowiedzieć.
Budzicie się po długim weekendzie, a w sklepach (ale raczej tych naprawdę dobrych) jest już płyta o jeszcze dłuższym tytule: World Spirituality Classics 1: The Ecstatic Music of Alice Coltrane Turiyasangitananda. Też kompilacja, tyle że ograniczająca się do późnych nagrań Alice Coltrane realizowanych w jej aśramie Sai Anantam pod Los Angeles w latach 80. i później. Od skojarzeń religijnych nie da się tu zatem uciec – jeśli wczesna solowa twórczość tej pianistki i harfistki była uduchowiona, to ta – pozbawiona śladów jazzu – jest otwarcie religijna. Dla niektórych już John Coltrane na planie muzycznym był bogiem. I jego ścieżką poszukiwań muzycznych wdowa po saksofoniście podążyła po roku 1967. Gdy mocniej zaangażowała się w wedyjską tradycję hinduizmu i przyjęła imię Swamini Turiyasangitananda, z jazzu zrobiły się mantry, pieśni religijne przesycone duchem wszechobecnego New Age, wydawane na koniec pod egidą Avatar Book Institute w niewielkich nakładach na kasetach, a później płytach CD. Znajdziecie tę muzykę w internecie, ale oryginalnych nośników raczej próżno szukać. David Byrne w swoim wydawnictwie Luaka Bop postanowił tamten okres przypomnieć, z pomocą dzieci kompozytorki odnajdując oryginalne taśmy i dokonując starannego masteringu nagrań w studiu Bakera Bigsby’ego, który pracował jako inżynier dźwięku z Alice Coltrane w latach 70. i realizał też m.in. słynne Space Is the Place Sun Ra.
Cel tej muzyki był właściwie jak najdalszy od wystawiania się na ocenę krytyków muzycznych. To proste utwory (warto zwrócić uwagę, jak mocno wyróżnia się tu rozmachem nagrana w nowej wersji Journey to Satchidananda), w których Alice Coltrane pokazuje się w pierwszej kolejności jako wokalistka. Podobnie jak wcześniej wykorzystuje smyczki i instrumenty perkusyjne, ale robiąc też użytek z syntezatorów. Warto zwrócić szczególną uwagę na utwór Rama Rama, konfrontujący brzmienia syntetyczne z klasycznym indyjskim instrumentarium. Podobnie jak w kilku innych fragmentach, akompaniament zdaje się tu chwilami lekko rwać lub nie nadążać za pieśnią, ale zestawienie ekstatycznej muzyki religijnej z potężnymi akordami syntezatorów granymi z wykorzystaniem dostępnej w tych maszynach funkcji portamento to świetna wizytówka całego zestawu. Ogromne wrażenie robi też subtelna wokalnie, nieco bardziej misterna w aranżacji i mocniej nawiązująca do klasycznej muzyki hinduskiej końcowa mantra Keshava Murahara, być może jeden z najpiękniejszych religijnych utworów, jakie usłyszycie w tych czasach, znów z nieprawdopodobnym portamento na końcu. Prawdę mówiąc, trudno mi wskazać inne przykłady współczesnej muzyki o charakterze sakralnym, która tak dobrze łączyłaby tradycję i nowoczesność.
Wydawnictwo opisywałem na bazie wersji CD – na podwójnym winylu dostaniemy dwa dodatkowe utwory. A hasło World Spirituality Classics 1 towarzyszące całości zwiastuje kolejne części. Jak to przy składankach.
ALICE COLTRANE World Spirituality Classics 1: The Ecstatic Music of Alice Coltrane Turiyasangitananda, Luaka Bop 2017, 8/10
* Tu drobna uwaga dla wszystkich tych, którzy uważają, że liczy się sama playlista, a nie jej materialna postać: stosunkowo trudno wskazać u wybranego świętego lub superbohatera atrybut o charakterze niematerialnym.