Wielki moment Kendricka (i jak go zepsuć)

Życzenia już niby złożone, ale wczorajszy wpis o tym, czego słuchać w Wielki Piątek, doczekał się błyskawicznej puenty w postaci nowej płyty Kendricka Lamara, więc muszę teraz pracować w Wielką Sobotę. Rzeczywiście, wczoraj było słychać nie ambienty czy Lorenca, tylko w pierwszej kolejności rapera i producenta z Compton, artystę znanego z jednej z płyt roku 2015, czyli To Pimp a Butterfly. Ta nowa, Damn, wydana wczoraj w wersji cyfrowej i podgrzewająca równo całą popkulturę – przynajmniej do momentu pojawienia się po południu trailera nowych Gwiezdnych wojen – jest ciekawa, ale zgodnie z przewidywaniami gorsza od poprzedniczki. Trudno przewidywać lepszą w takim przypadku. Poza tym gdyby takie TPAB zdarzało się częściej niż raz w życiu jednemu raperowi, byłaby to głęboka niesprawiedliwość (i zapewne częściej byłbym oskarżany w komentarzach o dziury w mózgu wielkości monet pięciozłotowych). A Kendricka byśmy nie słuchali, tylko się do niego modlili, jak proponował jakiś komentator jego nowego teledysku. Choć w sumie z tym ostatnim jest coś na rzeczy, bo Lamar pisze co i rusz teksty wchodzące w tematy biblijne:

Why God, why God do I gotta suffer?
Pain in my heart carry burdens full of struggle
Why God, why God do I gotta bleed?
Every stone thrown at you restin’ at my feet
Why God, why God do I gotta suffer?
Earth is no more, why don’t you burn this mufucker?

To z najlepszego na tej płycie utworu Fear (przepraszam, ale z tego stylizowanego zapisu tytułów wersalikami zrezygnuję, bo za bardzo krzyczy, a kropki zignoruję, bo w swoich tekstach sam stawiam kropki). Samego wstępu z „Ła-ga ła-ga du-a-ga-da safa” musiałem wysłuchać parokrotnie. Dalej mamy kulminację opowieści na kilku planach – osobistym, ogólnoamerykańskim, społecznym, politycznym i wreszcie planie dyskusji z absolutem. Ze stosunkowo – jak na ten album – organicznym brzmieniem. To utwór, którego trzeba posłuchać. Podobnie jak współprodukowanego przez Jamesa Blake’a, znakomitego Element z linijką If I gotta slap a pussy-ass nigga, I’ma make it look sexy i słownym kung fu wymierzonym w popularną (celebrycką) konkurencję. Wyróżnia się Pride z bardzo młodym i utalentowanym Stevenem Lacym (członek The Internet z solowymi nagraniami na koncie, nie udało mi się sprawdzić ewentualnych związków z saksofonistą o tym samym nazwisku). Oraz Duckworth z kapitalną końcówką i opowieścią o samym Lamarze, który staje się tym samym równy (podobny czas trwania), a może i ważniejszy (utwór Duckworth – zatytułowany tak od prawdziwego nazwiska Kendricka – zamyka płytę) od Boga (skoro utwór God jest przedostatni). Widać rap mają gonitwę z Bogiem w swoim DNA – co mi przypomina, że i DNA to bardzo przyjemny kawałek, z beatem Mike WiLL Made-It (tego od bezbłędnego Formation Beyonce) i odniesieniami – wszechobecnymi na płycie – do kanału Fox News, który się z Lamarem nie lubi. Na tym skończmy litanię pochwał. Bo poza tym parę elementów psuje ogólny obraz i sugerują, w którą stronę Kendrick powinien iść, żebyśmy go w końcu przestali wychwalać:

1. Beaty są dość twarde i w paru utworach brzmią niestety jak przyniesione ze sklepu z beatami – przynajmniej jeśli porównać sytuację z różnorodnym TPAB. Nawet gdy ostatecznie dobrze niosą utwór (God), mają średnią świeżość, mniejsze znaczenie ma też naturalny feedback od gości. Grupa Badbadnotgood pojawia się czysto teoretycznie, zakryta w Lust beatem świeżości nawet poniżej średniej. Loyalty (ten z Rihanną) też pachnie jakimś generykiem, tylko nieco większy entuzjazm budzi u mnie Lust nagrane z Kamasim Washingtonem, który pojawia się też raczej teoretycznie. W Feel mamy Thundercata, którego rozpoznać łatwiej, ale autor płyty nie daje mu pograć tyle co ostatnio. Na liście płac bez trudu da się znaleźć odpowiedzialnych za słabsze nagrania producentów i są to ludzie, którzy dla Lamara nie pracują pierwszy raz. Postać DJ-a Dahi, którą tam znajdziemy, jest znacząca, bo łączy Kendricka z Big Seanem i Drakiem, do których – jak się zdaje – kierowane jest wspomniane już cierpkie Element.

2. Raper, który protestuje przeciwko Photoshopowi (pamiętamy deklarację z Humble: I’m so fuckin’ sick and tired of the Photoshop / Show me somethin’ natural like afro on Richard Pryor), używając przy tym (może nie maniakalnie jak Kanye, ale jednak) Autotune’a, brzmi wiarygodnie jak dawny członek służb wywiadowczych oskarżający dawnych kolegów o znajomości w kręgach dawnych służb wywiadowczych. Albo jak sieć hamburgerów w kampanii slowfoodowej.

3. Obecność U2 na pewno wprowadza tu wątek memogenny, mam jednak nadzieję, że (biorąc pod uwagę tego samego wydawcę) nie jest tylko wszytym w Damn lokowaniem produktu. Swingująca partia wokalna Bono wnosi tu tak czy owak jeszcze pewien element niepokoju. Zwiastuje jak nic rychłe dołączenie wokalisty U2 do puli wykonawców standardów z repertuaru American Songbook. I nic już nie napiszę, bo jechanie po Bono to rozrywka już nieco zbyt tania. Poza tym, że niebezkrytycznie przyjmuję te elaboraty kilku już recenzentów na temat tego, jak dobry utwór nagrał tu Lamar – XXX ze swoją przełamaną na dwie części konstrukcją brzmi jakoś za gładko w zestawieniu ze swoją tematyką, nie tak to było na TPAB, o ile pamiętam. A zaskakująca jest tu raczej nie obecność Bono, tylko raczej jego kolegów, których jak nic wpisał na listę płac przy okazji, dogrywając swój refren. Chyba że te nieco siermiężne bębny nagrał Larry Mullen jr.

4. Teksty puszczane od tyłu? Ukryty przekaz? Pewnie, ale może nie tak często. No i nie po to rzucałem wszystkie argumenty na stół, żeby pokazać wyższość Lamara nad klasycznymi concept albumami lat 70. (vide poprzedni tekst), żeby teraz bawił się tak tanimi i banalnymi elementami starych płyt.

5. Damn Lamara znamy teraz i oceniamy w wersji cyfrowej, co charakterystyczne dla dużych premier płytowych z ostatnich lat. Brzmi ta wersja trochę natrętnie i zimno, zapewne jako przygotowana do odbioru na głośniczkach laptopa. Żyjemy w czasach lo-fi. Czy ta docelowa wersja będzie inna? Trudno przewidzieć, a zatem trudno do końca stwierdzić, czy produkcję tego albumu trzeba mu zapisać na plus czy na minus. Całość trzeba za to zapisać na liście zakupów. I przesłuchać przed ukazaniem się kolejnej płyty Lamara, o której już krążą plotki. Bo jest moda na bardzo intensywną pracę w całym muzycznym biznesie. Czy już wspominałem o pracowitej Wielkiej Sobocie? Damn.

KENDRICK LAMAR Damn, Top Dawg 2017, 8/10