Kolejny dzień w trumnie / Nie pytaj, co u mnie

Czyli odwieczne pytanie, które pojawia się, gdy nagle piąteczek zamienia się w Wielki Piątek: jakiej muzyki wypada słuchać? Niezależnie od tego, czy ktoś jest dobrym katolikiem, czy trochę gorszym, ale wciąż chce uszanować fakt, że sąsiedzi, którzy na co dzień łoili EDM, teraz poszczą, słuchając soundtracku do Różyczki. Jasne, niektórzy takiego dylematu nigdy nie poczuli, ale lata pracy w radiu i liczne żałoby narodowe pokazują, że problem jest realny. Wy puszczacie muzykę, ktoś to słyszy i choćby mimowolnie psuje sobie Wielki Piątek myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. I nie mówcie, że nie można słuchać czegoś fajnego, bo zacznę przypominać liczne momenty z własnego nastoletniego życia, kiedy z kolei w Wielkie Piątki nastawiałem Closer Joy Division, z powodzeniem mogąc się zasłaniać jeśli nie muzyką, to nawet samą okładką. Kiedyś będzie z tego powszechnie aprobowany styl świętowania – taki na przykład jazz musiał czekać około pół wieku na akceptację jako gatunek niedrażniący uczuć religijnych. Swoją drogą – komu by to jeszcze przyszło do głowy po wysłuchaniu najnowszego nagrania Kamasiego Washingtona? Dwie, a właściwie nawet trzy nowe premiery (jako człowiek, który posiadł chyba wszystkie ważniejsze punkty katolickiego wtajemniczenia poza stanem duchownym i ostatnim namaszczeniem) ostatnich tygodni spróbuję więc ocenić pod względem przydatności do słuchania w ciągu najbliższych 24 godzin:

Tytułowy cytat niniejszej notki został wycięty (w dość swobodny sposób) z piosenki Kolejny rok w urnie z płyty Granit NAGROBKÓW, która ukaże się dopiero za tydzień (na imprezie wytwórni BDTA w warszawskim CSW 28.04 będzie można nabyć – tu był drobny edit), więc dzisiaj jej nie posłuchacie. Chyba że należycie do grona branżowych czytelników obdarowanych tym materiałem przedpremierowo. A jeśli jesteście, to już pewnie wiecie, że oficjalny claim/motto w tym wypadku brzmi: Pamiętajcie! To nie jest punk rock. Czyli teoretycznie bezpieczniej niż w wypadku poprzedniej płyty, a już na pewno nagrań grupy Gówno, biorąc pod uwagę fakt, że punk się z atmosferą katolickich świąt komponuje nie najlepiej. Nagrobki w tej wersji – z desantem gości ze sceny yassowej (pół starego Pink Freuda i pół Łoskotu, ew. ćwierć Miłości, z Mikołajem Trzaską na pokładzie) – kojarzą mi się z tym, jak mogłaby brzmieć formacja Tymon i Trupy, gdyby rzeczywiście zrealizowała obietnicę niesioną w nazwie. Co nie zmienia faktu, że Nagrobki mają nazwę lepszą, śmielej jeszcze eksploatującą, hm, słynne trójmiejskie poczucie humoru. Nie ma punka, więc w Wielki Piątek można, bo yassu na pewno nie uwzględnili w regułach wielkopostnych, nawet jeśli z jazzem (jak już wyżej zaznaczyłem) problemy były. Teksty mogą się wydać zbyt figlarne jak na konkret przeżywanej przed Wielkanocą katolickiej żałoby, ale przynajmniej dotyczą śmierci. Tyle że jak już zaznaczyłem – i tak posłuchacie tego ostatecznie w nieco innych okolicznościach. Ale zamówić można, zanim się zrobi kolejka u wydawcy. Postaram się wrócić do tej wyczekiwanej płyty w swoim czasie.

TELEPLASMISTE Frequency Is the New Ecstasy, House of Mythology 2017, 7/10 Tu dochodzimy do przypadku bardzo ciekawego. Oto muzyka instrumentalna elektronicznego duetu z Wielkiej Brytanii, więc choć zapewne (strzelam) niepraktykujący protestanci, to teoretycznie niegroźni, bo nie działają na ostępach noise’u, tylko blisko krainy ambientu i minimalistycznej syntezatorowej twórczości z okolic Eleh, ewentualnie Keitha Fullertona Whitmana. Mocne fale sinusoidalne, trójkątne i inne, momentami gołe, jak je Pan Bóg stworzył. Ale właśnie… jaki Bóg? Bo mnie (o doświadczeniach pisałem) to raczej podejrzanie pachnie mrokami Cthulhu. A wytwórnia ma na koncie różne inne formacje, z których żadna nie parała się metalem chrześcijańskim, a black metalem – i owszem (Ulver). Problem wyostrza zdanie The union of two creative forces with notable experience in the esoteric w notce o artystach. Bo niby taka muzyka nikomu nie powinna wadzić, ale wciąga coś za mocno, ma w sobie ten natrętnie psychoaktywny element, który chrześcijaństwo porzuciło wraz z redukcją kadzenia i odejściem od gigantycznych witraży. Po 2-3 minutach względnej delikatności zaczyna wsysać niepokojąco. A od połowy bardzo dobrego Astodaan oferuje już z grubsza to, co zespoły blackmetalowe, tyle że na syntezatorach. Z daleka zalatuje siarką, a w najlepszym razie New Age. No ale oskarżenie o New Age jak wiadomo jest czymś znacznie gorzej widzianym niż oskarżenie o promocję szatana. I raczej nie na miejscu w Triduum Paschalne. Zaryzykuję, że to właściwie chyba nawet gorzej niż słuchać Hell Awaits Slayera, bo tam przynajmniej jesteśmy po drugiej stronie tej samej bajki (proszę się tylko nie obrażać na „bajkę” – użycie przenośne), podczas gdy tu – nie wiadomo, w jakiej w ogóle bajce jesteśmy. Choć płyta naprawdę niczego sobie.

BING & RUTH No Home of the Mind, 4AD 2017, 7/10 Bezpiecznym rozwiązaniem, które pogodzi wiele osób, może się okazać jak zwykle takie, które pozostaje bardzo ostrożnie zawieszone pomiędzy gatunkami. Nowa płyta formacji BING & RUTH kierowanej przez pianistę Davida Moore’a wydaje się pod tym względem ideałem. Opisywana najczęściej jako ambient, jest zasadniczo – jeśli się przyjrzeć kompozycjom – całkiem epickim zestawem, tyle że dość wyciszonym i delikatnym. Nie jest też zestawem kompozycji minimalistycznych, prędzej już W The How of It Sped pobrzękuje słynny Holocaust Big Star w wersji This Mortal Coil, w As Much As Possible słychać Radiohead, w Starwood Choker – Lubomyra Melnyka (podobne granie arpeggiami wraca w Scrapes), choć ten takie rzeczy nagrywa solo, a tu mamy skład nieco poszerzony o różne dodatkowe instrumenty. Jest oczywiście trochę Eno, troche estetyki Kranky, ale bliżej jeszcze współczesnych, niekoniecznie wcale filmowych kompozycji Maxa Richtera, choć nie wiem, czy na poziomie jego ostatnich, bardzo przecież udanych prac. Jest to także muzyka dość wymuskana, bardzo ładna – nie wiem nawet czy nie bardziej wyestetyzowana niż dawne nagrania z okolic 4AD. To właściwie jedyny problem, jaki można z nią mieć. Poza melancholią, jaką niosą takie fragmenty jak The How of It Sped mamy tutaj zaskakująco dużo pogody. Może więc bardziej na Wielkanoc niż na noc wielkopiątkową? I może bardziej pod najlepsze życzenia, jakie w tym momencie składam czytelnikom Polifonii, bez względu na to, co i jak świętują.