Gdy Czarni ukradli Białym koncept…*

Jeśli nie pamiętacie dobrze historii concept albumu, to chętnie pomogę, choćby jako wieloletni fan rocka progresywnego. Chodzi o taką płytę, na której poszczególne utwory opowiadają w miarę spójną historię bądź układają się w tematyczny cykl. Czasem – jak u klasyków z The Moody Blues („Days of Future Passed” opowiadający zwykły dzień zwykłego współczesnego człowieka) – bywają dość prostą opowieścią o linearnym charakterze. Bardzo często – jak w wypadku różnych klasyków gatunku („Sgt. Pepper…”, „Dark Side of the Moon”) działają na kilku poziomach – można czytać na wyrywki, można doszukiwać się w całości drugiego dna. Bywają jednocześnie wystawą różnych technik, które dany gatunek ma do dyspozycji. Popisem. Zazwyczaj najambitniejszym osiągnięciem. Odpowiednio niedopowiedziane, mogą się stać źródłem interpretacji na lata. Concept album, czy to się komuś podoba, czy nie, był szczytem możliwości kultury muzyki rozrywkowej w dziedzinie formy. I podobno żyjemy już po czasach płyty długogrającej, w epoce streamingu, więc album koncepcyjny powinien być zarazem anachronizmem. Tymczasem świeża zdobywczyni streamowego rekordu (9,6 mln odsłuchów w ciągu jednej doby) płyta Kendricka Lamara kompletnie tej (czarnej) wizji przeczy. Pewnie dużo dobrego o tym albumie już czytaliście. Dodam tylko, że to, bez wielkiej przesady, afroamerykański „Sgt. Pepper”.

27-letni Lamar, chwalony już za poprzednie nagrania, na żywo na Open’erze wydawał mi się typowym młodym raperem, rozdartym między pretensją do sławy a wizerunkiem zwykłego gościa. W studiu za każdym razem wzbudza jednak większy respekt, bo okazuje się, że o takim wizerunku potrafi opowiadać. Stworzył historię złożoną, opowiadaną na kilku planach. Po pierwsze o sobie, po drugie – wprowadzając do historii (zabieg dla hip-hopu naturalny) różnych bohaterów i wcielając się w nich samemu, albo rozdając role gościom – po trzecie wreszcie – snując opowieść o czarnej rasie. Spina ją klamrą z jednej strony dialog z „For Free?” – „This dick ain’t free” – gdzie Lamar prezentuje, dość stereotypowo, ale dobitnie, stosunek Białych i Czarnych jak transakcję seksualną, w której Czarni (mężczyzna) muszą płacić za seks, a Biali (kobieta) mają go za darmo. A kończy monolog z finału, gdzie Lamar, niczym nowy Malcolm X, twierdzi: „I freed you from being a slave in your own mind”. Beatlesowski „Sierżant Pieprz” pieczętował rewolucję psychodeliczną, może „To Pimp a Butterfly” niejako pieczętuje stan rasowej równowagi w USA?

Instytucję „czarnego mesjasza”, którą próbowali namacać ostatnio Kanye West na nieznośnej płycie „Yeezus”, a potem D’Angelo na dużo bardziej udanym „Black Messiah”, Lamar przedstawia – wcieleniowo – w sposób najbardziej klarowny i mocny zarazem. Można raz przesłuchać płytę i wyjść z podstawowym zestawem informacji, można też nurkować w znaczeniach, począwszy od portretu zbiorowego na okładce (mnie skojarzył się natychmiast ze zbiorowym portretem z „Sierżanta Pieprza”, tyle że złożony jest z osób związanych z wytwórnią Top Dawg, zamiast wielkich i sławnych, dobrych i złych bohaterów Lennona i spółki), a kończąc na symbolice postaci – powracających tu Uncle Sama i Lucy – kobiety, w której część słuchaczy snujących swoje interpretacje już teraz chce słyszeć Lucyfera. Skądinąd – jest tu niejeden mizoginiczny gest (choć KL znany jest z liberalnej jak na hip-hop postawy i w miarę śmiałych wypowiedzi, choćby zasygnalizowanej tolerancji dla gejowskich małżeństw), ale na poziomie języka to album dość grzeczny, dostępny tej części publiczności, która nie chce się przebijać przez zaułki raperskich beefów. Jeśli już Lamar rzuca mięsem, robi to z lekkością tytułowego motyla. I wierzę w tym momencie, że to licentia poetica. W kilku momentach odsłania emocjonalne podbrzusze. No i wreszcie wydaje się w tekstach – choćby i nieco pogmatwanych – otwarty na pozaśrodowiskowego odbiorcę.

Kalifornijskie Compton – ważne miejsce dla amerykańskiego hip-hopu, zmitologizowane w różnych tekstach i przez samego KL – pojawia się tu jako metaforyczny kokon, niczym „Cuckoo Cocoon” w wypadku bohatera „The Lamb Lies Down on a Broadway” Genesis. Figura samego Lamara, kuszonego sławą, wyprowadzanego na manowce, doprowadzonego na skraj samobójstwa, to z kolei postać rodem z Floydowskiego „The Wall” (zresztą przez cały album przewija się wątek stręczenia czarnych gwiazd przez show biznes – robienia z nich nowych Wesleyów Snipesów). Smutny „How Much a Dollar Cost” gra frazą jak z „Kid A” [UPDATE: Fejsbuk zwraca uwagę, że bardziej „Pyramid Song”, zatem – przyznaję – „Amnesiac”]. Można tak snuć dalsze skojarzenia – jakąkolwiek miarkę przyłożymy do tego albumu, wychodzi wielki concept album czarnej Ameryki. Już nie „Space is the Place” ani „Mothership Connection”, jesteśmy daleko od mitologii Sun Ra czy kosmicznego i superbohaterskiego P-funku. Choć muzycznie oba te motywy okazują się bardzo istotne. Nie tylko za sprawą gościnnego udziału George’a Clintona, na całym albumie – bardzo różnorodnym muzycznie (od Flying Lotusa po Dr. Dre) – często pojawia się lekka, funkowa rytmika. Ważne są też naleciałości jazzowe. Już „For Free?” przynosi wejście saksofonu kojarzące się wręcz z muzyką Matany Roberts. To złudzenie, przypominające na moment, jak blisko siebie są te dwa światy. Na saksofonie gra tu znakomicie Kamasi Washington, a jazzową praktykę – niesamplową, precyzyjną, żywą – wnoszą dodatkowo basista Thundercat, jak i trębacz Ambrose Akinmusire. Ta transformacja, którą przechodzi Kendrick Lamar na „To Pimp a Butterfly” – od mocnych, tradycyjnie hiphopowych beatów do ażurowej konstrukcji czerpiącej z różnych nurtów – być może zawiedzie część jego słuchaczy. Mnie oczarowała i usatysfakcjonowała bardziej jeszcze niż aranżacje na płycie D’Angelo. Owszem, są sample – najwięcej cytatów bodaj w „King Kunta”. Przywołany zostaje James Brown, jest też Fela Kuti w finałowym „Mortal Man”, ale to nie te urywki decydują o sile albumu. Kendrick ma totalne panowanie nad dużą formą i bardzo „białą” niegdyś muzyczną tradycję concept albumu (podchwytywaną ostatnio co i rusz w udany sposób – choćby przez Janelle Monae) doprowadził tu do perfekcji.

Wygląda na to, że tegorocznym Swans – płytą powszechnej zgody krytyki muzycznej – w tym roku stał się album Lamara. Inaczej niż w tamtym wypadku, będzie to również zapewne płyta dość powszechnej zgody słuchaczy. To długi album, który wymaga czasu, ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że z perspektywy lat będzie oceniany jako jeden z najwybitniejszych, jaki afroamerykańska muzyka miała do zaoferowania. A być może jeden z tych, które podział na czarną i białą kulturę uczynią bezsensownym. W każdym razie przykładanie do niego hiphopowej miarki to absurd, w całej swoje złożoności album Lamara jest natchnioną całością należącą do królestwa wielkich albumów, które nie potrzebują etykietek. Nie wiem, czy moim ulubionym, bo część finałowego monologu do mnie już nie przemawia, ale nie bardzo widzę sens innej oceny. Zresztą kilka powyższych akapitów na jego temat to dopiero prolog do wstępu do założeń.

KENDRICK LAMAR To Pimp a Butterfly, Top Dawg 2015, 10/10

kendrick_lamar_big

* Ponieważ sam fakt kradzieży konceptu wywołał komentarze wśród moich znajomych, którzy dobrze historię muzyki znają, dodam tylko, że nie używam tego w znaczeniu „Staś ukradł resoraka”, tylko bardziej „Staś przejął kontrolę nad koncepcją zabawy w resoraki i ośmieszył tym samym szkolną konkurencję”. Tak jak piszę w tekście: czarne concept albumy były, ale głośniejsze – choćby i u nas – były te klasyczno-rockowe. Teraz te pierwsze nie mają konkurencji.