Płyty, które ludzie kupowali najchętniej

W pierwszym tygodniu nowego roku – stareńką już składankę Michaela Jacksona Number Ones. Tak przynajmniej mówi lista OLiS. Dlaczego? Bo Jackson dostępny był w superpromocji (19,99 zł) przy kasach w sklepie na E. Obok – tu zgaduję – jakiejś czekolady i długopisu. A to oczywiście niezbyt dobrze świadczy o naszym rynku płytowym, gdy promocja w jednej sieci sklepów jest w stanie tak mocno namieszać na listach bestsellerów. W przekroju całego roku wynik okazał się bardziej miarodajny. Najlepiej sprzedającą się płytą roku 2016 był najbardziej chyba osobisty album O.S.T.R.-a Życie po śmierci, którego sam Asfalt sprzedał wysyłkowo więcej niż się marzy w Polsce niektórym popowym wykonawcom. Choć oczywiście jak zwykle na opublikowanej w zeszłym tygodniu liście 100 najlepiej sprzedających się albumów 2016 roku w Polsce ZPAV nie chwali się żadnymi liczbami. Co z niej można wyczytać? Czołówka wygląda tak:

1 O.S.T.R. Życie po śmierci, Asfalt
2 METALLICA Hardwired…To Self-Destruct, Universal
3 AGNIESZKA CHYLIŃSKA Forever Child, Pomaton
4 ANIA DĄBROWSKA Dla naiwnych marzycieli, Sony
5 LEONARD COHEN You Want it Darker, Columbia
6 KĘKĘ Trzecie rzeczy, Takie Rzeczy
7 DAWID PODSIADŁO Annoyance and Disappointment, Sony
8 ADELE 25, XL
9 KORTEZ Bumerang, Jazzboy
10 KULT Wstyd, SP Records

Wysoko uplasowały się tytuły, o których pisałem w rozpoczętym jesienią cyklu „Płyty, które ludzie kupują”. Hardwired… Metalliki na drugim. Album Agnieszki Chylińskiej na miejscu trzecim. Wstyd Kultu na dziesiątym. A ostatni album Stinga na 22. Ciekawszych rzeczy o guście polskiej publiczności można się jednak dowiedzieć nie z tego, co na tej liście wysoko, ale z tego, co nisko.

Najmocniejszy przykład to Blackstar Davida Bowiego. Płyta, która sprzedawała się okrągły rok na fali żałoby po śmierci autora. Z nieustającą właściwie kampanią medialną, z lubianymi singlami, które i u nas prezentowano regularnie w radiu. Poza tym trudno sobie wyobrazić większą ekspozycję medialną albumu z muzyką w tych czasach – Blackstar urosło do rangi symbolu tego roku. Efekt? Miejsce 40. na rocznej liście sprzedaży. Niżej niż Popek & Matheo, ba – niżej niż składanki Guns N’Roses, Sade i The Rolling Stones (kasy w sklepie na E.?), kolędy Zakopower i Paris Zaz (również kasy!). Ciekawe, że Bowie nawet w kategorii zmarłych artystów przegrał z Amy Winehouse (promocja przy kasach płyty Back to Black), Czesławem Niemenem, no i Leonardem Cohenem. 20 lat po niesławnym odwołaniu koncertu Bowiego ze względu na wolną sprzedaż biletów nie kochamy go o wiele bardziej. Warto zwrócić uwagę na to, że żadna kompilacja tego artysty nie zawojowała promocyjnych półek w sieci E. Ogólnie drugi rok z rzędu rośnie sprzedaż płyt polskich artystów, co cieszy, tylko konia z rzędem temu, kto zrozumie, dlaczego akurat albumy Chylińskiej i Dąbrowskiej (repertuarowo oba raczej wśród najsłabszych płyt tych artystek) znalazły się w czołówce notowania.

W roku 2016 polski nabywca płyt najwyraźniej przestał lubić Red Hot Chili Peppers (The Getaway na miejscu 62.) i kompletnie się nie przejął nową Beyonce (Lemonade na miejscu 72.). Jeśli zestawimy to wszystko z rocznym rankingiem sprzedaży „Billboardu”, zrobi się jeszcze ciekawiej. Drake (w U.S.A. miejsce 2.) w Polsce nie figuruje w pierwszej setce. Purpose Justina Biebera, w U.S.A. trzecie, u nas jest 63. A Anti Rihanny , w U.S.A. piąte, u nas jest na 87. W rodzinnym kraju Metallicę wycenili na pozycję 92., co raczej wynika z pewnego prowincjonalnego charakteru naszego uśrednionego nabywcy, który podporządkowuje się raczej lokalnym sympatiom i tendencjom – to zresztą, powiedzmy jasno, nie zawsze takie złe. Z fenomenów globalnych (da się to porównać także z roczną listą w Wielkiej Brytanii) sprawdza się u nas głównie Adele.

the-flaming-lips-oczy-mlody-1440x1440

Chciałem tu dziś napisać kilka słów o płycie Sylwii Grzeszczak, która sprzedaje się całkiem dobrze, ale nie potrafię się zmusić, by do niej wrócić, więc dołączę do wpisu kilka zdań o najnowszym albumie The Flaming Lips, który – jak to bywa ostatnio w wypadku tej grupy – brzmi tak, jak sobie to można wyobrazić. Czyli pozwala sobie na sporo autocytatów (w melodiach – z okresu Yoshimi…), a narkotyczne pomysły miażdży lekko przesterowanym, potężnym, ale też bardzo ocieplonym brzmieniem przy niemal zerowej dynamice. Wszystkie plany są więc zasadniczo tak samo głośne. Nie przestaje mnie zaskakiwać, jak dobrze (mimo moich dużych zastrzeżeń do samej metody – gdy słuchamy cicho, wrażenie jest świetne, przy głośnym bywa trudne do zniesienia) to wychodzi Davidowi Fridmannowi – stałemu producentowi TFL od ponad ćwierć wieku i najważniejszemu członkowi grupy, przynajmniej wśród tych, którzy członkami grupy nie są.

Drugim najważniejszym członkiem grupy wydaje się od lat Steven Drozd, który jako instrumentalista byłby w stanie nagrać w studiu wszystkie partie, a wcześniej je zaaranżować, popisując się w każdym utworze jakimś dziwacznym pomysłem – dźwiękiem fortepianu przetworzonego przez paskudne tremolo, potężnym brzmieniem w stylu melotronu albo arpeggiem syntezatorowym, które zdziwiłoby i samego producenta sprzętu. Tutaj ma spore pole do popisu, bo duża część nagrań opiera się na elektronicznych brzmieniach. Faktyczny lider Wayne Coyne jak zwykle uroczo ucieka przed własnymi fałszami w efekty dźwiękowe i, niestety, przestał pisać interesujące czy nawet zgrabne teksty, pomiędzy narkotyczne, abstrakcyjne wizje wtykając teraz co pewien czas wulgaryzm, może dla zaznaczenia, że jest młody duchem. Trudno nie zauważyć problemów z kryzysem wieku średniego (wspominałem już o nich tutaj), nie mniej potężnych niż brzmienie grupy.

Intrygujące dla polskiej publiczności mogą być od wielu tygodni te widoczne już w tytule inspiracje naszym językiem, który Coyne poznawał, obcując podobno z książką Erskine’a Caldwella Blisko domu w polskim tłumaczeniu. Ta powieść o rasizmie na amerykańskim Południu to całkiem poważna inspiracja, biorąc pod uwagę fakt, że innymi są np. fotki z Instagramu czy memy. Stąd owo tytułowe niegramatyczne Oczy mlody (które skojarzyło się Coyne’owi z narkotykiem, o ile pamiętam – przenoszącym użytkownika w świat młodości), ale i frazy w innych tytułach: „Blisko domu”, „Nigdy nie” itd. Od razu jednak trzeba zaznaczyć, że nie jest to wyraz jakiejś szczególnej sympatii do Polaków, raczej już przypadek i efekt traktowania naszego języka jako egzotyki. Poza tym trudno się doszukać bezpośredniego wpływu Caldwella na psychodeliczne teksty, zanurzone raczej w świecie sf niż opowieści o życiu w XX-wiecznej Ameryce.

Paradoksem płyty Oczy mlody jest fakt, że choć teoretycznie powinna być bardziej pogodna niż The Terror sprzed czterech lat (w międzyczasie zespół grywał kolejne covery, m.in. Beatlesów i Stone Roses oraz nagrywał z Miley Cyrus), nie wydaje się pod względem nastroju taka optymistyczna. Jest nawet bardziej depresyjna. Szczególnie słuchana w całości, bo (to drugi paradoks) mamy tu parę rewelacyjnych momentów w pierwszej (How, There Should Be Unicorns) i finałowej (Almost Home, We a Family) części albumu, którego za to ciężej się słucha jako całości, inaczej niż w przypadku The Terror. Zdecydowanie łatwiej polubić płytę, wsłuchując się pilnie w poszczególne fragmenty – być może to również wypadkowa znużenia, jakie przy takim poziomie kompresji budzi obcowanie z godzinną dawką muzyki, ale przede wszystkim – kilku ewidentnych dłużyzn (czasem frustrująco rozbijających świetny nastrój – jak w Galaxy I Sink).

Na dwa wyżej opisane paradoksy nakłada się trzeci, tym razem dotyczący samego zespołu. Otóż swoje najbardziej optymistyczne płyty nagrywał z Drozdem w jego najmocniejszej fazie uzależnienia od heroiny. Gdy wyszedł (mam nadzieję, że trzyma się do dziś), na kolejnych albumach TFL z nowym materiałem zrobiło się znacznie bardziej ponuro. Choć bywało już w ostatnich latach u The Flaming Lips i lepiej, i gorzej. A trudno płycie Oczy mlody odmówić klasy, szczególnie jeśli zestawimy ją z ryzykownymi, często nieudanymi coverami produkowanymi przez ten zespół masowo. Największym paradoksem jest jednak to, że przy tym szalonym, pełnym chaosu podejściu do procesu twórczego grupa zasadniczo regularnie przynosi – czasem niespodziewanie, niczym flashback po halucynogenach spożytych w młodości – pewien oczekiwany koktajl charakterystycznych dla niej emocji, mieszaninę euforii i melancholii.

THE FLAMING LIPS Oczy mlody, Bella Union 2016, 7/10