Płyty, które ludzie kupują: Chylińska

Postanowiłem – w ramach nawiązywania kontaktu z rzeczywistością – zająć się od czasu do czasu płytami, które naprawdę się podobają. Albo inaczej: które ludzie kupują, bo przecież sukces rynkowy nie świadczy od razu o tym, że im się to podoba. Sam odruch, żeby coś kupować, należy docenić – bo dziś kupują to, a jutro może się rozpędzą i kupią coś innego. Tym razem w centrum zainteresowania znalazła się Agnieszka Chylińska i jej album Forever Child, który po pierwszym tygodniu sprzedaży wskoczył na pierwsze miejsce polskiej listy bestsellerów i zdobył złotą płytę. Poprzedni – Modern Rocking – uznałem nawet za zabawny zwrot (na swój sposób), chociaż nie byłem fanem. Nowy zabawny nie jest już wcale.

Początkowo nie chciałem się angażować w ocenianie nowego oblicza Chylińskiej, bo nie podoba mi się zbytnio, a sama autorka sprawia zarazem wrażenie osoby sympatycznej i charakternej, no ale zainwestowałem trochę czasu w przesłuchanie, więc wypada coś napisać. Dotąd ograniczyłem się do wypunktowania podobieństwa pomysłów w klipie Królowej łez do tego, co parę tygodni wcześniej zrobiła Maria Peszek w wideo do Ej Maria. Artystycznie lepszy wydaje mi się klip tej drugiej, ale komercyjnie różnica na korzyść Chylińskiej pozostaje bezdyskusyjna. Sam jej klip obejrzało dotąd ponad 5 mln osób. Skąd ta popularność?

Moim zdaniem z fascynacji głosem Chylińskiej, który wciąż się wyróżnia na tle konkurencji, choć dławi go tu na różne sposoby produkcja (o tym dalej) i dość momentami plastikowa konwencja. Bo Forever Child to płyta rockowa, która udaje, że jest płytą dance, albo odwrotnie. Po drugie – z image’u wokalistki, która kojarzy mi się dziś (przy wszystkich proporcjach – ładniejsza) z tym chodzącym po internetach zdjęciem Rafała Ziemkiewicza w szortach-bojówkach na dole, a marynarce i białej koszuli na górze. Z Chylińską jest nieco podobnie: od pasa w dół jest grzeczną gwiazdą telewizji na szpilkach, od pasa w górę – pełną ognia rebeliantką. I na muzykę przenosi się niewątpliwie ten klimat pracowniczki Mordoru w garsonce, spod której wystają dziary. Z tym się dziś najwyraźniej spora grupa społeczna utożsamia i jakoś mnie to specjalnie nie dziwi. Jakie czasy, taka estetyka. Przetarty bunt Zostaw (okolice Rage Against the Machine?) sąsiaduje ze śladami dance’owej konwencji (Mona Liza twoich snów z kiczowatą partią syntezatora). Zazwyczaj tę całą dwoistość słychać nawet w pojedynczych nagraniach. Modernistyczny dubstep Borderline zamienia się w bolesny techno trance. Klincz zaczyna się w dyskotece, w refrenie przechodzi w okolice O.N.A. Wyróżniają się pod każdym względem Rozpal z (dławioną przez produkcję, o czym ciągle dalej) sympatyczną wycieczką w stronę nieco archaicznej konwencji jungle. I KCACNL ze skokiem w okolice konwencji neo-rockowej, z mocno przerysowanymi – jak właściwie każdy rockowy element, który się tu pojawia – szarżami perkusyjnymi Lestera Estelle’a Jr. Bezdyskusyjnie w miarę nowa na polskim rynku jest tylko idea płyty niespodzianki – Chylińska przeszczepia ją bowiem na nasz grunt, wydając album praktycznie bez zapowiedzi. I może to trzeci powód tej całej fascynacji?

Współautorami tej nowej płyty są – podobnie jak przy Modern Rocking – członkowie producenckiego duetu Plan B, czyli Bartek Królik i Marek Piotrowski. Trudno jednak powiedzieć, czy trudny (dla mnie, rzecz jasna) w odbiorze eklektyzm tej płyty wziął się z ich oferty, czy może jednak ze złożonego zamówienia. Jedno jest pewne: bez względu na nowojorski mastering Toma Coyne’a (a może właśnie ze względu na ten finalny szlif!) tego albumu o dynamice ściętej do poziomu krzyku słucha się co najmniej nieprzyjemnie. Wtyczka Dynamic Range Meter w Foobarze niejako to potwierdza, pokazując wartość 5 dla całej płyty – a to tyle, ile wyciąga w tej dziedzinie niesławne Death Magnetic Metalliki. Nie ma wprawdzie takich zniekształceń, jak przy tamtym albumie, ale „piątka” jako realny dynamiczny zakres albumu to właściwie gwarancja płyty, która na dalszą metę męczyć musi.

Nie chcę się rozpisywać o tekstach, bo trochę głupio o nich dyskutować i cytować je w kilka dni po przyznaniu piosenkowego Nobla. Pozostańmy przy tym, że pod mniej lub bardziej udolnymi rymami kryją też to charakterystyczne dla całej płyty rozdwojenie: bohaterką jest mocna dziewczyna, która jednak zarazem definiuje się całkowicie poprzez męskiego partnera. A sama autorka tych mocnych ryków adresowanych po części do facetów podczas promocji albumu (którego wydanie zbiegło się w czasie z tzw. czarnym protestem) wykonała już nie rozkrok, tylko szpagat, byle tylko nie zająć stanowiska w sprawie wydarzeń dnia. Nie chcę więc nikogo odwodzić od zakupu tej płyty, ale tych, którzy już ją kupili, namawiam, żeby się przez chwilę zastanowili, kogo też na tej płycie przynieśli do domu – mam wątpliwości co do tego, czy sama autorka to wie.

AGNIESZKA CHYLIŃSKA Forever Child, Pomaton 2016, 4/10



Uwaga! Jeśli „Płyty, które ludzie kupują” powinno się stać Waszym zdaniem nowym cyklem na Polifonii, proszę o sygnały. Proszę też o sygnał, jeśli nie chcecie tego widzieć jako powracający motyw na blogu.