Tego nie usłyszycie w telewizji

Uwaga, będzie jeszcze słowo o Opolu, bo się ostatnio strasznie dobrze klikało, a chciałbym wspomnieć o twórcy, którego klika się zbyt rzadko. Choć sam klikaniem wzbudzał ekscytację. Scena laptopowa kilkanaście lat temu. Kompletny underground. Żadnych migających światełek, żadnych klawiszy, nie mówiąc nawet o innych instrumentach, żadnych zewnętrznych źródeł dźwięku, jeden kabel, zero dymów, choreografii i skakania w tłum. Przepraszam za powtórkę tych, którzy dobrze pamiętają mój wpis sprzed trzech lat, ale Wolfram, który przy małym stoliku z laptopem, myszką i popielniczką zaczynał koncert w klubie wyglądał jakby był jakimś Williamem S. Burroughsem i szykował się właśnie do kawiarnianego odczytu swojej prozy. Znów przypomniałem sobie ten obrazek z Galerii Off, oglądając Zamilską w Opolu. Wielka scena, światła jak przy pozostałych opolskich produkcjach estradowych, na środku stół i też laptop, z klawiaturą sterującą, trochę lampek, ale jednak. Tyle się nazmieniało w społecznym odbiorze sprzętowej rewolucji w muzyce elektronicznej – z laptopa grają już didżeje na weselach, laptopy regularnie widać w filharmonii – a w telewizji wydaje się wciąż tak bardzo nie miejscu jak Leszek Balcerowicz debatujący o kulturze. Czyli musi w tym być coś dobrego. Co to takiego?

Jedyną przewagą takiego sposobu pracy jest fakt, że właściwie każe on kierować uwagę na muzykę. Co jest z natury bardzo nietelewizyjne, bo muzyka to jest ta jedna rzecz, która w telewizji nie wychodzi. Wiem, bo miałem do czynienia z telewizją i muzyką. Można mieć głowę pełną najlepszych idei, a gębę pełną bon motów, ale spróbujcie puścić w telewizji fragment muzyki, do którego nie ma wideoklipu czy jakiejś innej formy wizualizacji. Zmusić reżysera, żeby to nakręcił, a montażystę, żeby tego nie wyrzucił przy skrótach. Ci, którzy chcecie łatwego wizualnego kontentu do przeklejenia, możecie sobie ewentualnie obejrzeć poniższy obrazek, a potem już porzucić wszelką nadzieję.

wolfram_x

Po cichu – chyba nawet bez oficjalnego press release’u, choć na co dzień Wolfram pracuje przecież w wytwórni płytowej – ukazała się pierwsza od 10 lat płyta artysty wspomnianego na wstępie, zatytułowana X. I zawiera, pomijając efekciarskie wykończenie zapisanej strony CD (co ilustruje właśnie powyższe zdjęcie, zresztą ładna jest oprawa całego wydawnictwa) po prostu muzykę, bez oglądania się na technologię, bez jakiejś próby przekraczania barier, której się spodziewamy po nowoczesnym instrumentarium. Sam się łapię na stereotypowym myśleniu o alternatywnej scenie elektronicznej jako o tym nurcie, w którym szukamy hałasu, intensywności, albo chociaż potężnych niskich basów. U Wolframa rzadko znajdziemy któryś z tych atrybutów. Owszem, do intensywnych wrażeń należy na pewno przysłuchiwanie się rojowi owadów w otwierającym płytę WX:swarm. Ale o charakterze całej płyty – znów kreślącej jakiś wirtualny krajobraz – decydują znacznie bardziej subtelne zabiegi w Exploded View. A już na pewno jej dwa najładniejsze momenty w postaci utworów Introspectiv i Secret Humans. Powolne, delikatne i repetytywne, mają (ten pierwszy) więcej z elegijnego klimatu Gavina Bryarsa, albo są (ten drugi) stopniowym zanurzaniem w coś, co brzmi jak organiczna rzeczywistość, ale żadna wizualizacja nie byłaby w stanie tego oddać. Kino VR, którego stworzenie zapowiedziała właśnie Bjork do utworów z ostatniej płyty? Zobaczymy. Poczekajmy na efekty. Na razie – jak dowodzi X – do pełni wrażeń 3D i surround wystarczy stara, banalna płyta kompaktowa i toporny cyfrowy odtwarzacz. W każdym razie lata płyną, czasy się zmieniają, pojęcie „sceny laptopowej” chyba ostatecznie przeminęło, ale estetyka stoi, jak stała, a sam Wolfram nie wydaje się słabszy ani trochę.

WOLFRAM X, Monotype 2016, 8/10