IKEA, LEGO, a teraz Fire!
Ze smutkiem stwierdzam, że temat Eurowizji przetrwał dłużej niż dwa dni – jako wojna Rosji z całym światem, a raczej z jurorami z całej Europy, którzy nie chcieli zagłosować na spektakularny i dofinansowany walizkami gazorubli występ ich kandydata. Wolałbym żeby trwał jako pozytywna opowieść o Szwedach, którzy nie dość, że pokazali sprawność organizacyjną i poczucie humoru, to jeszcze zademonstrowali, jak własną hegemonię w dziedzinie nieanglosaskiego popu pokazać z dystansem w parominutowym klipie. Bo najwybitniejszym talentem ludów mieszkających na północ od nas jest nie to, jak potrafią sukces osiągnąć, tylko jak go potrafią powtarzać. Skandynawowie nie mają sobie równych w wymyślaniu sprawnych systemów.
Takim systemem jest IKEA. Masowa produkcja, czasem i gatunkowo niezbyt dobra, ale jednak zręcznie zmieniająca się i zarazem stała w pewnych aspektach stylu. Albo LEGO – prosty patent, o którym 30 lat temu nie powiedziałbym, że może być marką w świecie kultury. Skandynawski kryminał wydaje się kolejnym – w mocnej rynkowo literackiej dziedzinie wyrabiają sobie taką opinię, że potem czytelnik dobiera lektury, kierując się ø czy å w nazwisku autora. Piszę to dlatego, że grupa Fire! – jako nordycka platforma okołojazzowa – idealnie ten talent Skandynawów prezentuje. Co album, to świetne trafienie, choć przecież produkcje, w które angażują się Mats Gustafsson (saksofony), Johan Berthling (bas) i Andreas Werliin (perkusja) są różne. Mamy wśród nich albumy tria Fire!, cykl przedsięwzięć realizowanych przez tę grupę z różnymi muzykami-improwizatorami (Jim O’Rourke, Oren Ambarchi), a od kilku lat także big band, monstrualną 28-osobową (w porywach) Fire! Orchestra.
Samo już trio Fire! gra muzykę dość mocną i ciężką. I już ona niesie w sobie aspekt prostoty i ognia znanego z jazzowego nurtu fire music. Jeśli więc Fire! pod względem siły rażenia i natężenia dźwięku bywa dziesiątką w skali do dziesięciu, to wersja orkiestrowa zespołu, entuzjastycznie przeze mnie opisywana już parokrotnie (np. tutaj) byłaby w niej jedenastką. To brzmieniowe monstrum, po którym rockowe, czy nawet metalowe formacje brzmią jak muszki. Tym bardziej, że jest to orkiestra jazzowa (sekcja rytmiczna, rozbudowana dęta – czyli zwyczajowo), która rozrastając się pożarła rockowy band (gitary obecne na pokładzie) i z triumfem wydarła się na całe gardło (bo dochodzą do tego ekspresyjne wokale Miriam Wallentin i Sofii Jernberg). Można więc podchodzić do tego jako do podrasowanego big bandu Charliego Hadena albo skandynawskiej wersji Sun Ra Arkestra czy nawet Magmy (wokale – choćby w utworze 4 na najnowszej płycie), ale cały czas słychać nordyckie brzmienie, a nawet rdzeń w postaci muzyków Fire! – choćby na albumie Ritual mieli w swoich szeregach nawet Francuza (Julien Desprez, gitarzysta właśnie).
Ritual to najbardziej zniuansowana i urozmaicona płyta w dorobku orkiestry. Piątka utworów składa się na obraz form nieco mniej frenetycznych niż na Exit! i krótszych jeszcze niż na Enter. Znaleźć można tu zaskoczenie w rodzaju opartej na delikatniejszym groovie – jak z Davisa – części piątej. Czwarta wypadła jak wspomniana już Magma w okresie świetności. Wyłaniający się z freejazzowych partii saksofonu Gustafssona utwór numer dwa, ze swoim zespołowo ogrywanym tematem o wciągającej motoryce, pozostaje moim ulubionym po kilku odsłuchach albumu. Wokalnie wyciąga on całość na wyżyny emocji, które pamiętam z pierwszej płyty szwedzkiej orkiestry. Ale zarazem tu również najlepiej słychać teksty szwedzkiego poety i librecisty Erika Lindegrena, na których zespół opiera warstwę liryczną płyty. Płyty bardziej finezyjnej niż IKEA, świeższej niż nordycki kryminał i bardziej swobodnej niż świat LEGO. Ale ciągle szwedzkiej do szpiku kości i sprawdzającej się jako efekt pracy pewnego świetnie wymyślonego systemu. Może nie wygraliby Eurowizji, ale powinni zagrać swoje piosenki na ostatniej edycji, na jej zgliszczach.
FIRE! ORCHESTRA Ritual, Rune Grammofon 2016, 8/10