Gorzkie żale, przybywajcie

Od ładnych paru lat chodzi mi po głowie pomysł na płytę. To, że go dotąd nie zrealizowałem, jest przy tym faktem wesołym. PO pierwsze dlatego, że przeszedłbym w ten sposób na drugą stronę barykady, po drugie – bo sama płyta miałaby charakter przerażająco smutny. Jak każde polskie dziecko ochrzczone i wychowane w tradycji katolickiej przeżyłem bowiem etap fascynacji tym, co ludzie śpiewają w kościele. Teraz to się trochę zaczyna zmieniać – co miałem okazję parę razy sprawdzić – ale kiedyś depresyjny charakter katolicyzmu w polskim wydaniu (inny niż ten na Zachodzie, co również miałem okazję sprawdzić) wyznaczały wielkopostne pieśni, standardy w tonacjach mollowych i tempach płynnie obniżanych aż do okolic doom metalu. Gorzkie żale, przybywajcie (czyli Pobudkę). Albo Ogrodzie oliwny. Albo Któryś za na cierpiał rany. Albo W krzyżu cierpienie (to akurat w G-dur – może dlatego zawsze wydawało mi się podejrzanie wesołe). I wreszcie jedna z ulubionych pieśni mojej dawnej parafii: Ludu mój, ludu. Kto się dziwi temu, że później muzyka metalowa rozwinęła się tak dobrze na tych ziemiach, powinien wziąć ten wątek pod uwagę. Wiem też, że to zakrawa na autodestrukcję, ale od lat marzyły mi się nowe wersje tych nierzadko pięknych, lecz w praktyce często zdegenerowanych złymi wykonaniami, no i monstrualnie smutnych przebojów. Kilka dni temu przyszli mi wreszcie do głowy wykonawcy.

Nie, nie jest to grupa Mgła, ani Sunn O))), ani żaden projekt z okolic dark ambient. Ani też na pewno Contra Mundum – zespół, który błysnął ostatnio w TVP podczas obchodów święta żołnierzy wyklętych, a który jest wizją grupy Helloween podpompowanej przez Piotra Rubika, z wokalistą, który narodową poezję przenosi w świat kiczu i wad wymowy. Marzyłoby mi się, by do zagrania polskich pieśni wielkopostnych namówić grupę Fire!. Skandynawowie zawsze mieli podobnie mizerne poczucie humoru co my. Hodowane może i na trochę odmiennej pożywce (mniej religii, ale i mniej światła itd.), ale w wypadku składów z okolic jazzu skutkujące wrażliwością zbliżoną do naszej – i większą jeszcze skłonnością do skrajnych postaw, do tworzenia muzyki bardzo hałaśliwej i free, albo ospałej, surowej i prostej. Fire! od lat są – jako trio, bo Fire! Orchestra to podobna, lecz zarazem osobna sytuacja – ujazzowioną wersją grupy Earth. Pracującą wolno, wolniej, a teraz już najwolniej. Sekcja rytmiczna gra posępnie, niekiedy głównie pauzami, a Mats Gustafsson konstruuje długie fragmenty cierpiętniczych melodii na saksofonach wagi ciężkiej, głównie basowym i barytonowym. Szczytem tej konwencji jest kończący nowy album She Sleeps, She Sleeps 18-minutowy utwór She Penetrates the Distant Silence, Slowly. W utworze tytułowym z kolei saksofon Gustafssona – tu akurat raczej tenor – wydaje jęki w rejestrach niepokojąco jeszcze bliskich do ludzkiego głosu.

Jedni w tych czterech nowych utworach szwedzkiego tria słyszą mrok, ja raczej smutek, żałobę, cierpienie. Jedni są rozczarowani, że nie ma tu tyle ognia co na albumach Fire! Orchestra. Ja tam się cieszę, że zamiast trzęsienia ziemi mamy delikatnymi środkami budowany suspense, choćby i bez wybuchu w finale. Dobrze robi ten płodozmian poczynaniom Berthlinga, Gustafssona i Werliina. Nie mogę się powstrzymać przed patrzeniem na to jako na rodzaj elegijnej opowieści w czterech aktach, bardzo w gruncie rzeczy skoncentrowanej, a przynajmniej prowadzonej z dyscypliną rytmiczną i bez zbędnych popisów. To dlatego tak bardzo bym chciał usłyszeć w tym wykonaniu tortury Gorzkich żali, naturalizm i autodestrukcję polskiej ludowej pieśni kościelnej. Choć oczywiście możecie to traktować po prostu jako kolejną udaną płytę tria Fire!, która tylko przy okazji i tylko w subiektywnej ocenie jest jakąś wersją mojej wymarzonej wizji.

FIRE! She Sleeps, She Sleeps, Rune Grammofon 2016, 8/10