STYCZEŃ: Biją dzwony na syndrom U2

Czas uporządkować styczeń, który okazał się w sumie ubogim we wpisy, ale zaskakująco bogatym w nowe nagrania miesiącem. Te podsumowania nieopisywanych wcześniej albumów pozostaną tradycją także w roku 2013. Poza tym na blogu trochę zmian, które można było już zauważyć, choćby zdjęcie akcentu z ocen punktowych, po różnych dyskusjach w ubiegłym roku – pozostaną na razie w zestawieniach i podsumowaniach, ale zastanawiam się, czy w końcu w ogóle z nich nie zrezygnować. Blogowym wpisom będzie towarzyszyć nieco większa aktywność na Twitterze, będę też próbował coś zrobić z mnóstwem półamatorskich materiałów muzycznych, które do mnie docierają – i to jest dobry moment na uwagi natury ogólnej, jeśli ktoś traktuje ten blog jako źródło informacji, a niekoniecznie śledzi go przez pryzmat autorskiego komentarza, to chętnie posłucham sugestii.

David Byrne w swojej książce „How Music Works” (do której jeszcze wrócę) sugeruje, że miejsce wykonywania muzyki niesamowicie determinuje samą muzykę. Czyli że na przykład zespoły grające w dużych, często sportowych salach o sporym pogłosie i ogólnie nie najlepszej akustyce, są skazane na uproszczenie formuły, rytmiczną statyczność, hymnowe refreny, bo to się w takich wnętrzach sprawdza najlepiej. W sumie jest to do pewnego stopnia zbieżne z czymś, co od dawna postrzegam jako jakieś powszechne prawo – czyli że każdy zdobywający większą popularność artysta wcześniej czy później będzie musiał się zderzyć z syndromem U2. Jamesa Jacksona Totha, czyli Wooden Wanda, i tak dopadło dość późno, zważywszy na to, że jego dorobek łącznie zbliża się już chyba do setki różnego rodzaju wydawnictw. Ale dopadło. Muzyka na „Blood Oaths of the New Blues” (Fire, 7/10) to polerka, jakiej wcześniej nie zanotowałem u Totha, zestaw leniwych i ładniutkich, stylizowanych na Americanę ballad, które nie mają wiele wspólnego ani z psychodelicznym, freakowym okresem pracy z The Vanishing Voice, ani z poprzednimi, mocno dylanowskimi płytami solowymi. Paradoksalnie przypomina mi to momentami właśnie amerykańską podróż Bono z „Rattle and Hum”, chociaż zachowajmy proporcję – takiego folkowego hołdu dla Jhonna Balance’a U2 raczej by nie nagrali.

Jeśli zestawić Wooden Wanda z polskim songwriterem z Wołowa, Peterem J. Birchem, muzyka tego ostatniego może się okazać podejrzanie oczywista w swoich wpływach folku i country, a zarazem bardzo rozdarta w inspiracjach różnymi amerykańskimi artystami z tej sfery – ze wskazaniem na Bonniego ‚Prince’a’ Billy’ego i Calexico. I tylko ta oczywistość wskazywałaby na to, że mamy do czynienia z Polakiem. Birch (prywatnie Brzeziński) ma dobry głos i rozwija się świetnie, „When The Sun’s Risin’ Over The Town” (Borówka, 6-7/10) to płyta dużo lepsza niż debiut, goście (m.in. Mariusz Szypura) i produkcja (Przemysław Wejman) bardzo mu się przysłużyli, ale należy pamiętać, że to jest dopiero moment uchwycenia stylistyki, teraz trzeba ją nagiąć dla potrzeb osobistego stylu. Bo o ile w polskim świecie folkowym Birch jest już propozycją na siódemkę, to za oceanem z trudem by się przebił przez lokalne kluby.

Zostajemy w strefie brodaczy. Arbouretum są tak blisko Bonniego, jak tylko można (Dave Heumann nawet grywał z „Bońkiem”), ale tutaj o taryfie ulgowej nie ma mowy. Ich kolejny album „Coming Out of the Fog” (Thrill Jockey, 5/10) to płyta bardzo przeciętna. Znów folk-rock z odrobiną psychodelii i klasycznym brzmieniem sięgającym do starych płyt Crazy Horse, ale pozbawiony kompozytorskiego błysku Neila Younga. Najlepszy moment to mocny, zwracający się w stronę klasycznego hard rocka „The Promise”.

Jeszcze dalej idzie w ciężkim utworze „Gold!” (przypominającym jako żywo ostatnie poczynania grupy Earth!) nagrywający dla tej samej wytwórni znów aktywny Brokeback, w nowym składzie, ale wciąż pod wodzą Douga McCombsa. Miłośnicy wyrafinowanego rockowego grania z okolic Chicago mogą zastrzyc uszami – ale po pierwsze, nie usłyszą tu wszystkich swoich ulubieńców z tamtejszej sceny, po drugie – będą mieli do czynienia z albumem klasowo wprawdzie nagranym i wirtuozowskim, ale jednak w modelu nieco wyeksploatowanym. Jazz, rock, domieszka bluesa i niekończące się gitarowe meandrowanie. „Brokeback and the Black Rock” (Thrill Jockey, 6/10) Ameryki nie odkrywa.

Za to płyta Pantha du Prince & The Bell Laboratory – i owszem. Choć jest to odkrycie, hm, dość przewidywalne, biorąc pod uwagę kierunek dotychczasowy, czyli liczbę drobnych sampli różnych metalowych dźwięków perkusyjnych, jaka już wcześniej pojawiała się u Hendrika Webera. Na „Elements of Light” (Rough Trade, 8/10) ma do dyspozycji norweski skład muzyków grających na wielkim karylionie, dzwonach rurowych dzwonkach dziecięcych i innych z rodziny dzwonowatych (jest wśród nich Martin Horntveth z Jaga Jazzist). Stworzył z całym tym niesłychanie bogatym zestawem jeden podzielony na części utwór, a całość spiął paroma charakterystycznymi basowo-perkusyjnymi kulminacjami, dzięki którym wszystko ma na sobie znak wodny jego stylu. Jeśli ktoś jeszcze nie słuchał jego remiksu Philipa Glassa z płyty „Rework_”, też stanowczo powinien – obok długiego kolażu Becka to był najlepszy moment na tamtym albumie.

Długo oczekiwany album Broadcast, pośmiertny dla Trish Keenan, ale zrealizowany jeszcze z jej udziałem, to w pewnym sensie wejście na metapoziom. No bo duet zafascynowany starymi brzmieniami, także soundtrackowymi, tajemniczymi dźwiękami ze starych bibliotek muzycznych, przygotował muzykę do filmu o szalonym inżynierze dźwięku w starym studiu nagrywającym włoskie horrory. Trudno więc, żeby James Cargill i Trish Keenan nie wyczuli tematu – w zasadzie sami mogliby być w pewnym sensie bohaterami tej opowieści. A może i byli? Kto widział cały ten film? Był na jakimś krajowym festiwalu? Warto go obejrzeć, czy wystarczy przesłuchać ścieżkę dźwiękową „Berberian Sound Studio” (Warp, 7/10)?

Jeśli już jesteśmy przy dźwiękach z przeszłości, to warto zauważyć, że Toro y Moi dość konsekwentnie ucieka z szufladki, którą dla niego stworzono przy okazji debiutu. Czyli tworzy muzykę w otwarty sposób taneczną, popową, R&B, otrzepaną z tej nostalgicznej panierki, która stała się znakiem rozpoznawczym debiutu. Komunikatywny jest więc przekaz, utwory są lekkie, ale coraz częściej – zupełnie przeciętne. A forma – niedociągnięta do końca w żadnej stylistyce, lider męczy się z tym swoim falsetem, a słuchacz razem z nim. Etykietka ucieka, czar pryska, co świadczy o tym, że większą niż sam artysta pracę nad jego repertuarem wykonali dziennikarze. I tylko oni mogą pomóc „Anything In Return” (Carpark, 5/10), o ile naprawdę uważają, że tym razem dostali coś w zamian.

Panierki producenckiej poszukiwałem też na pierwszym w barwach dużego koncernu albumie rapera A$AP Rocky. Choć wiem, że słuchanie rapera A$AP Rocky dla producenta, który pojawia się tym razem tylko w jednym nagraniu („LVL”), czyli Michaela Volpe aka Clams Casino, jest pewnie niemądre. Tym bardziej, gdy na koniec trzeba przyznać, że Volpe – współpracujący z A$AP-em i wcześniej – to człowiek, który wniósł tu najciekawszy podkład. Całość jest dość różnorodna, zresztą trudno młodemu muzykowi utrzymać jednorodność stylistyczną na płycie, na której goszczą ludzie z tak różnych światów jak Kendrick Lamar, Skrillex, Florence i Santigold. Tak, tak, domyślam się, że chociaż nie polecałem jakoś wyjątkowo płyty „Long.Live.A$AP” (RCA 2013, 6/10), to pewnie wiele osób posłucha jej na podobnej zasadzie – tropiąc losy swoich ulubionych artystów, którzy tu trafili.

Jeśli w całości A$AP Rocky jest trochę męczący, to parokrotne wysłuchanie płyty duetu Colin Stetson & Mats Gustafsson może być już naprawdę dużym wyzwaniem. Tyle że oczywiście sama współpraca tak charakterystycznych i ekspansywnych saksofonistów to z kolei wydarzenie, które głupio by było przegapić. Płyta „Stones” (Rune Grammofon 6/10) to jednak ani pojedynek dwóch niezwykle ekspresyjnych stylistów, ani duet, w którym świetnie by się uzupełniali. Owszem, są momenty, gdy zapowiada się na trzęsienie ziemi, bo już czuć napierające na siebie płyty tektoniczne w rykach barytonu Gustafssona i groźnych pomrukach basowego giganta Stetsona, ale jakoś nie udaje się tego trzęsienia ziemi opowiedzieć w sposób konsekwentny. Może to doświadczenie Stetsona jako studyjnego sidemana jest zbyt odległe od doświadczeń Gustafssona, który sprawdza się od lat jako rozgrywający w swobodnych, freejazzowych projektach. Album ukazał się jeszcze w ubiegłym roku, ale do obszaru anglosaskiego trafił oficjalnie dopiero w styczniu – stąd jego obecność w tym zestawieniu.

Stetsonowi dziękujemy, Gustafssona jeszcze nie wypraszam, bo na koniec styczniowej dziesiątki zostawiłem jego Fire! Orchestra z płytą „Exit” (Rune Grammofon 8/10), która delikwentów tak jak ja nieporuszonych powyższym duetem zwali z nóg i jeszcze parę razy da po głowie. Łącznie w tym szczególnym big bandzie pojawia się bowiem 28 muzyków ze skandynawskiej sceny, a pod dyrygencką opieką Gustafssona taka machina jest w stanie zmieść niewielki klub z powierzchni ziemi. Eksperymentalnej sceny Fylkingen w Sztokholmie na szczęście nie zmietli i nagranie z wyjątkowego spotkania ujrzało światło dzienne. Porównywana z formacjami Charliego Hadena i Carli Bley skandynawska grupa przedstawiła dwie kompozycje oparte na bardzo statycznej, wręcz prymitywnej podstawie rytmicznej i harmonicznej – krautrock spotyka Sun Ra – stawiając za to na niuansowe (wbrew pozorom) granie dynamiką, a kwestie wykończeniowe pozostawiając wokalistom, szczególnie Mariam Wallentin z Wildbirds & Peacedrums. Zostawiłem na koniec, licząc, że co prawda długa pisanina niekoniecznie kogokolwiek rozgrzeje, ale za to te dwie długie kompozycje Fire! Orchestra załatwią sprawę na pewno – i w ostateczności zatrą złe wrażenie.