Jeszcze jeden dzień muzyki

Wczoraj dzień muzyki country. I dzisiaj też. Tyle że dziś również dzień każdej innej. A muzyka to wiadomo – język wszechświata (Fisz). Dokładniej rzecz ujmując – zaczyna się tam, gdzie słowo staje się bezsilne (Debussy). Bo wiadomo, mowa jest srebrem, milczenie złotem (trad.). A od muzyki piękniejsza jest tylko cisza (Claudel), lecz cisza nie istnieje (Cage), więc z grubsza wszystko jest muzyką (różni autorzy). A ponieważ życie bez muzyki byłoby pomyłką (Nietzsche), a dziennik to zapis życia, to jeśli weźmiemy pod uwagę, że blog jest rodzajem dziennika (Wikipedia), blogowanie nieuwzględniające muzyki byłoby błędem. Z drugiej strony – blogowanie o muzyce w dniu święta muzyki to banał, więc tylko króciutko.

Muzyka jest również formą matematyki – potwierdzi wam to każdy średnio rozgarnięty student kierunków technicznych, więc mogę być i ja, skoro byłem przez rok średnio rozgarniętym studentem kierunku technicznego. Albo starożytni, a wobec braku starożytnych pod ręką – łatwo sobie przypomnieć, że matematyka jest też językiem wszechświata i wtedy cały ciąg mniej lub bardziej logicznych sądów i powiedzeń sprowadzi nas do tego, że muzyka i matematyka, jeśli nie są dokładnie tym samym, mają przynajmniej dużo wspólnego.

Ale po co tak gołosłownie, skoro można to sprawdzić na przykładzie. Weźmy La Di Da Di, nową płytę grupy Battles. Jeśli nawet definicje matematyki i muzyki tworzą zbiory cech niepokrywających się idealnie, to taka płyta Battles jest częścią wspólną tych zbiorów. Precyzyjnie wykorzystywane barwy syntezatorowe (Ian Williams) to oczywiście, wiadomo, czysta matematyka, efekt programowania. Tu, gdzie słychać stopniową transformację brzmienia w funkcji czasu (za co odpowiadają obaj gitarzyści, czyli Ian Williams i David Konopka), ja słyszę właśnie przeróżne funkcje matematyczne. Jako precyzyjna forma organizacji czasu w idealnie odmierzanych interwałach – o co dba John Stanier, perkusista w pewnym sensie idealny (może w pewnym sensie nawet aż za bardzo, ale lubię go za tę skazę perfekcjonizmu) – muzyka Battles ma również ściśle matematyczny charakter. Motoryka całości, jako serii motywów budowanych przez zespół żywych muzyków według modelu znanego z edytorów komputerowych (matematyka) i wykonywanych też z odpowiednią precyzją, tylko pogłębia to wrażenie. Pogłębia – względnie pomnaża. Bo wrażenia można mnożyć, sumować, a nawet dzielić. Można też próbować stawiać między różnymi wrażeniami znak równości, czego spróbuję za chwilę.

Najpierw tylko dwa słowa (bo miało być króciutko) na temat aktualnej sytuacji amerykańskiej grupy Battles, której przy okazji płyty numer trzy ciągle zadaje się pytania o sens dalszych działań po odejściu (po pierwszym, najlepszym jak dotąd albumie) Tyondaia Braxtona. Otóż nie są tu na pewno gorsi niż Braxton na swojej ostatniej płycie solowej, ale jeśli lepsi, to minimalnie. Matematyczni w dość podobnym stopniu, ale inaczej. O ile były członek Battles testuje bardziej różnorodne rozwiązania, Battles trzymają się formuły math-rocka jako samozapętlającej, zacinającej się muzyki rockowej, która bardziej niż Helmet (macierzystą grupę Staniera, zacinającą się po metalowemu) czy Don Caballero (macierzystą grupę Williamsa, zacinającą się na sposób trochę bardziej utemperowany, postrockowy) przypomina mi wariację na temat King Crimson z okresu świetności obu wymienionych zespołów, tyle że odpowiednio zacinającego się i zapętlającego. A jak wiadomo, Robert Fripp należy do bardziej chłodnych muzyków na całej rozrywkowej scenie. I mimo wszystko w tej pogoni za Frippem – w takich utworach jak Non-Violence – szukałbym odrobiny człowieczeństwa i nadziei na przyszłość. Zresztą La Di Da Di moim zdaniem nieco przewyższa album Glass Drop sprzed czterech lat. Choć pozostaje nieco męcząca.

BATTLES La Di Da Di, Warp 2015, 7/10

To teraz o porównywaniu, bo album irlandzkiej grupy Girl Band, która zebrała dobre recenzje po koncercie na Off Festivalu (gdzie jednak w tym samym czasie grała Patti Smith, więc ominął mnie występ GB) zaczyna się dokładnie w miejscu, gdzie Battles kończą. Trochę bardziej brudną wersją podobnego groove’u sekcji rytmicznej, tyle że powoli idącą w stronę noise’u (też matematyka, nawet gdyby trzeba było wziąć się za szumy i generowanie liczb losowych). Dalej mamy zresztą jeszcze więcej postpunkowej brzydoty z demonstracyjnie – i po punkowemu – nieładnymi, wyrzykiwanymi wokalami. Wszelkie elementy gitarowej koloryzacji mają tu bardziej zapiaszczony, siermiężny i bardziej analogowy charakter, a dynamiki dodaje regularne topienie utworów w przesterach. Ale perkusista Adam Faulkner musiał Staniera słuchać w dzieciństwie, czemu daje wyraz w upodobaniu do wykorzystywania w swoich partiach obręczy bębnów i tzw. rimshotów.

Holding Hands with Jamie to może niezbyt piękny, ale jednak ciekawszy gatunkowy mieszaniec, kundel bardziej skory do wpadania w furię, gorzej ułożony niż muzyczny organizm Battles. Irlandczycy dochodzą do tej matematycznej formuły raczej ze strony hardcore niż rocka progresywnego, kończą w zupełnie innym miejscu, ale też na koniec mogą być trochę męczący (początek z Umbungo jest fenomenalny, dla mnie problem zaczyna się w okolicach The Last Riddler, ale to kwestia indywidualna), choć warto się z tymi nagraniami zapoznać w ramach najszerszego sprawdzania, cóż tam się dzieje w nowej muzyce (poprzednio Girl Band wydali dość dobrze przyjętą kompilację The Early Years – ta nowa płyta jest faktycznym długogrającym debiutem z premierowym materiałem). Dzień Muzyki na to nie wystarczy. Za to trochę ciszy przyjmę po dzisiejszych atrakcjach z ulgą.

Aha, ciszy jednak nie będzie (podobnie jak nie było „króciutko”) – zapraszam do radiowej Dwójki, bo dziś wieczorem gościem Nokturnu będzie Piotr Kurek. Zupełnie inna muzyka, ale też trochę matematyczna, rzecz jasna.

GIRL BAND Holding Hands with Jamie, Rough Trade 2015, 7/10