Rzucę lasso i serce jest moje

Dziś Polski Dzień Muzyki Country. Nie żartuję. Tak wyczytałem z otrzymanej wczoraj informacji prasowej, według której inicjatywę ogłoszenia nowego święta popierają miejscowe gwiazdy gatunku: Michael Lonstar, Tomasz Szwed i Alicja Boncol. Było to dla mnie swego rodzaju zaskoczenie, bo nawet red. Cejrowski ostatnio jakoś się zaniedbał w dziedzinie country, sztandary ortodoksji w Mrągowie wyprowadzono (ostatnio grali tam Paula i Karol, a festiwal jest teraz Piknikiem Country & Folk), a Taylor Swift robi tym większą karierę, im bardziej się od country oddala (dziś przeczytacie o tym w „Wyborczej”). No i w środku takiego okresu, że kowbojom tylko wiatr w oczy, nagle – tu dwa strzały znikąd suspensu – Polski Dzień Country. To gdzie w takim razie porządny Polski Dzień Black Metalu? Gdzie znaczki pocztowe na Polski Dzień Depeszy? Polskiego Dnia Niezalu też nie ma. No i – o zgrozo – nikt nie pomyślał o Polskim Dniu Stinga (piszę „nikt”, ale sami wiecie, kto mógł pomyśleć). Gdyby tak obdzielać wszystkich, którzy na to zasługują, albo przynajmniej mają dość fanów, to mielibyśmy codziennie inny Dzień.

Do country mam stosunek ambiwalentny.
Dobry, bo kiedyś znajomy stolarz, który robił nam boazerię, okazał się fanem szachów i country. Był miłym człowiekiem i dobrym fachowcem, a skoro o country nic wtedy nie wiedziałem, skojarzyłem z miłymi ludźmi i dobrymi fachowcami.
Zły, bo gdy się więcej dowiedziałem o country, byłem już miłośnikiem Franka Zappy, a wszyscy wiedzą, że ten wolnościowiec żywił do country uczucia o charakterze zgoła nazistowskim.
Dobry, bo gdy poznałem lepiej red. JH, uświadomił mi, że w latach 80., kiedy słuchałem Zappy, młode pokolenie country urządziło małą rewolucję.
Zły, bo czasami odbijały mi się zgagą telewizyjne koncerty życzeń z dzieciństwa i przypominałem sobie, że to też (częściowo) było country.
Dobry, bo któż nigdy nie grał w Red Dead Redemption tylko po to, żeby sobie pojeździć po prerii i porzucać lassem?
Zły, bo któż nigdy nie dostrzegł country jako ważnego ogniwa w ewolucji disco polo? Przy okazji: tytuł wpisu pochodzi z tekstu piosenki grupy Gang Marcela, która gra od prawie 40 lat i którą słyszę w różnych sytuacjach niemal całe życie:

Ale dlaczego nie mają mieć swojego dnia w Międzynarodowym Dniu Tłumacza, Dniu Chłopaka i przy okazji święta niepodległości Botswany? W końcu mało kto zdąży je zauważyć (poza nadaktywną Polifonią), skoro nawet hashtag zaproponowany w otrzymanym przeze mnie oświadczeniu (#polskidzienmuzykicountry) pojawił się dotąd na Twitterze raz, tydzień temu, przy okazji… propozycji nowego hashtagu rzuconej przez Tomasza Szweda. Otóż dlatego jednak nie powinni za bardzo się starać – Polski Dzień Metalu, Polski Dzień Niezalu, ani nawet Dzień Stinga nie istnieją m.in. dlatego, że ogłoszenie uroczystego dnia w wypadku jakiegokolwiek gatunku muzyki rozrywkowej może mieć efekt odwrotny do zamierzonego. I jeśli country – jak piszą autorzy listu – w Polsce pozostaje obszarem nękanym przez szkodliwe stereotypy, to urządzenie Dnia Walki Ze Stereotypami Dotyczącymi Country w połączeniu z proponowanym robieniem sobie zdjęć w kapeluszach i kowbojkach w serwisach społecznościowych może tylko te stereotypy pogłębiać.

Dzisiejsza płyta nie ma z country wiele wspólnego – poza tym, że John Grant z tą swoją brodą czasem wygląda jak kierowca ciężarówki, no i też walczy ze stereotypem – tyle że nieco innym. Jego nowy album Grey Tickles, Black Pressure zapowiadał swego czasu krótki klip, który prezentuje wymarzoną reakcję artysty na rzucane pod jego adresem hasło „pedał”. Dość, przyznaję, zrozumiałe marzenia:

Lubię Granta nie tylko za taką otwartość w deklaracjach. Lubię bardzo jego piosenki. Zarówno te emocjonalne w stylu Eltona Johna na płycie Queen of Denmark (nigdy dość polecania tego albumu), ale też te bardziej syntezatorowe na Pale Green Ghosts – mimo początkowych oporów (pisałem tu o tym albumie szerzej). Podobał mi się nawet jego krążek koncertowy nagrany z orkiestrą BBC w zeszłym roku, łączący ekwilibrystycznie oba te wątki. Ale nowej płyty, którą były lider The Czars wyda za dwa dni, nie pokochałem, choć zaczyna się od fragmentu pierwszego listu św. Pawła do Koryntian (na wszelki wypadek jeszcze raz przypomnę: tytułowa fraza notki to z Gangu Marcela).

W sumie i tu są momenty, gdy oba wątki łączą się ze sobą w miarę zgrabnie – choćby syntezatorowo-saksofonowy Down Here. Albo Disappointing, duet z Tracey Thorn, chyba w ogóle najlepszy utwór na płycie. Siła emocjonalna songów Granta jest – mam wrażenie – coraz słabsza, odkąd to, co dla niego ważne, może wypowiedzieć w wywiadach. Albo w takiej formie jak ten klip powyżej. W dodatku przeprowadził się na przyjazną (mam takie wrażenie z relacji – ktoś był i zorientował się na miejscu?) gejom Islandię, pasuje tu w każdym razie wyglądem, korzysta z usług tutejszych muzyków, a scena muzyczna jest tu ciekawa. Otoczył się gronem regularnych współpracowników, do których należy też aranżująca smyczki Fiona Brice, a teraz dołączył świetny producent John Congleton. Trudno mu tylko scedować na kogoś pisanie piosenek – a z tym nie jest na Grey Tickles… najlepiej. Trudno aranżacyjnie przykryć ten brak i pojedyncze mocne frazy śpiewane przez Granta topią się w nieco amorficznym sosie syntezatorów, automatów i bardziej rozbudowanej instrumentacji. Gdyby to nie on firmował płytę, nie dotrwałbym nawet do duetu z Thorn, żeby docenić znamienny tytuł. Choć nawet ów Disappointing niespecjalnie by błyszczał na lepszym albumie. Więc dosłuchuję po raz kolejny bardzo dobre No More Tangles (to jeden moment w stylu Queen of Denmark), a słabsze momenty staram się wyrzucić z pamięci, żeby zachować sympatię dla samego autora.

Co nie znaczy, że od razu wracam do świętowania Polskiego Dnia Muzyki Country.

JOHN GRANT Grey Tickles, Black Pressure, Bella Union 2015, 5/10