Miesiąc naj, czyli 10 płyt z maja

Maj to „naj” przede wszystkim w sensie ilościowym, o czym można się przekonać, studiując np. listę premier na tym blogu. To również naj w sensie kontrowersji, co pokazała brawurowa recenzja grupy Big Cyc, pióra Pawła Walińskiego. Zespół odpowiedział na krytykę (dość brutalną, przyznajmy), sugerując, że autor recenzji jest nazistą. I najwyraźniej nie był to kolejny głupi żart Big Cyca, za to z pewnością pierwsza okazja do poważnego zaistnienia w przestrzeni medialnej od czasów pokazania przez frontmana zespołu gołej pupy premierowi Buzkowi. Biorąc jednak pod uwagę charakter oskarżenia o nazizm (chodziło o zdjęcie żołnierzy Wehrmachtu z misiem na profilu facebookowym Walińskiego), argumenty okazały się niestety równie blade, co poprzednio. Swoją aferę miał także poważniejszy muzycznie świat folk-rocka (pisałem o tym kilka dni temu), a kilka rewelacyjnych majowych albumów można znaleźć w poprzednich wpisach na Polifonii lub na Trzaskach (Lakker!). Dziś te już niekoniecznie wybitne pozycje z zagranicy.

BLANCK MASS Dumb Flesh, Sacred Bones 2015, 8/10
Alfabet każe mi zacząć od kolejnej solowej płyty Benjamina Johna Powera, czyli połowy duetu Fuck Buttons. Sympatię okazywałem mu niejednokrotnie, po raz kolejny zresztą Blanck Mass okazuje się odrobinę bardziej radykalną, topioną w szumach i doprowadzaną do ekstremum wersją tej samej konwencji muzyki elektronicznej. Słychać to już w pierwszym utworze, startującym jakby z płyty odtworzonej na złej prędkości. Później jednak bez trudu znaleźć tu można utwory o klasie najlepszych kompozycji Fuck Buttons (Cruel Sport, Double Cross). Każdy z nich wydaje się pękać pod naporem elektronicznych fantazji. Nikt nie potrafi upakować w sekundzie nagrania więcej syntezatorów niż Power.

TYONDAI BRAXTON Hive1, Nonesuch 2015, 7/10
Wśród wielu rozczarowujących z reguły solowych nagrań Tyondaia Braxtona ten album jest wart dokładnego przesłuchania, bo jest chyba najbardziej nieoczywisty. Zaskakuje połączeniami (w takim na przykład Boids) zupełnie prymitywnych sekwencji rodem z grooveboxa i żywej perkusji. Potem (Studio Marachia) idzie w kierunku muzyki konkretnej, by za chwilę (Amlochley) z pokrzywionej rytmiki i brzmień rodem ze starych generatorów ułożyć stopniowo pulsację techno. W momentach takich jak ten ostatni brzmi ten album najlepiej. Ta żywa perkusja w transie ostatniego na płycie utworu Scout1 – z brawurową, czysto rozrywkową końcówką – sprawdza się doskonale. Nieoczywista płyta, ale warto poświęcić jej kilka chwil.

CEREMONY The L-Shaped Man, Matador 2015, 4/10
Tej z kolei nie warto poświęcać nawet pięciu minut. Kopiowanie Joy Division było sakramentem w latach 80., później stało się interesującą modą w latach 90., w po roku 2000 okazało się niezłym sposobem na zarabianie pieniędzy, dziś jest już tylko przejawem muzycznej ignorancji. W czasach takiej rozmaitości kopiować wprost konwencję jednego z najczęściej naśladowanych zespołów nowej fali to po prostu nieudolność, nawet jeśli robi się to tak dobrze technicznie jak Amerykanie z Ceremony. Dodatkowe brawa za oryginalną nazwę.

HOWLING Sacred Ground, Monkeytown 2015, 7/10
Może nie powalająca, ale bardzo przyjemna płyta z delikatnie aranżowaną, piosenkową muzyką taneczną. Duet tworzą Ry X i Frank Wiedemann (z Ame), a ich styl nawiązuje do twórczości LCD Soundsystem, New Order czy Moderat (co nie dziwi – nagrywają dla wytwórni prowadzonej przez Moderat). Na tanecznej bazie muzycy Howling komponują lekkie, niewymuszone, nieprzeładowane piosenki. Czasem z odrobiną postrockowej kolorystyki (jak w ostatnim utworze Lullaby niosącym wręcz jakiś melancholijny ton rodem z utworów Sigur Rós). Atrakcji wystarczy na dłuższą chwilę, a szczególna uwagę warto zwrócić na znany już wcześniej utwór Short Line oraz aktualnie promujący tę płytę Forest.

PEDER MANNERFELT The Swedish Congo Records, Archives Intérieures 2015, 8/10
Członek duetu Roll the Dice i grupy Fever Ray swoje umiejętności programowania syntezatorów wykorzystał dla odmiany w nieco inny sposób. Postanowił odtworzyć elektronicznie jedne ze swoich ulubionych nagrań terenowych – The Belgian Congo Records. Nagrywane na terenie belgijskiego Konga i wydane w latach 50. oryginały słychać tu – wbrew pozorom – bardzo dobrze. Recenzent „The Wire” pisał o tym dość minimalistycznym i monotonnym, a jednak fascynującym albumie jako o odpowiedzi na opinię rzuconą kiedyś przez Briana Eno – że „komputer ma w sobie za mało Afryki”. Poszedłbym dalej z tym porównaniem – zestaw Pedera Mannerfelta to godna kontynuacja właśnie dawnych działań Briana Eno: płyty My Life in a Bush of Ghosts z Davidem Byrne’em czy Fourth World z Jonem Hassellem. Żeby to jednak nie docenić, nie wolno osądzać tego albumu po pozorach i pozwolić mu przemówić w całej różnorodności.

PREFUSE 73 Rivington Não Rio, Temporary Residence 2015, 6/10
Historia niezbyt dobrze się obeszła z innowatorami sprzed kilkunastu lat, kiedy dla takich artystów jak Guillermo Scott Herren – czyli Prefuse 73 – wymyślono termin glitch hop. Na hip-hop było to wtedy zbyt zaawansowane technologicznie, na glitch – zbyt piosenkowe. W tej chwili wszystkie te misterne zabiegi (te same, co poprzednio) związane z powielaniem drobnych sampli są zbyt łatwe i powszechne, a z melodiami bywało lepiej. W 2-3 utworach robi to więc wrażenie, w całości jednak trochę nuży. A na nostalgię jeszcze się nie załapuje – w końcu najlepsze nagrania Prefuse ukazywały się ledwie 13-14 lat temu. Jeśli więc komuś wpadną w ucho dzisiejsze zestawienia poszarpanych rytmów i smyczków, albo wokalnych sampli (co możliwe), niech się koniecznie rozejrzy za ówczesnymi płytami.

PRURIENT Frozen Niagara Falls, Profound Lore 2015, 7/10
Nagrywane długo, w okresie trzech lat, utwory Iana Dominicka Fernowa – vel Prurient – z syntezatorami w stylu z początku lat 80., momentami kojarzące się nawet z Suicide, „zepsute” jednak porcjami zgiełku w stylu noise, dodatkowo przerywane porcjami czystego (?) noise’u, z dodatkową szczyptą noise’u na wierzchu. Śpiewane zresztą głosem, który też niesie w sobie pierwiastek noise’u – mnie zresztą najtrudniej przetrwać ten ostatni. Nie na darmo Eugeniusz Rudnik w dokumencie 15 stron świata zwraca uwagę na to, że do wielu rzeczy jesteśmy w stanie podejść naturalnie, ale do zniekształconego głosu ludzkiego – nie. Bo przyzwyczailiśmy się ewolucyjnie, że taka „zepsuta” bawra głosu oznacza jakiś rodzaj problemów. A propos problemów – jest na tej płycie sporo niepotrzebnego muzycznego prężenia muskułów, epatowania mocną estetyką. Jest kilka fragmentów sztucznie pozszywanych w długie utwory, parę pretensjonalnych, ale ogólnie – posłuchać warto.

HUGO RACE & THE TRUE SPIRIT The Spirit, Glitterhouse 2015, 6/10
Mroczny rock, a czasem lekki swing spomiędzy Nicka Cave’a i Barry’ego Adamsona, czyli coś, co najlepiej potrafią Australijczycy. I co – być może – zostaje na całe życie jako rodzaj ukąszenia epizodem grania w The Bad Seeds? Mamy więc na nowej płycie Hugo Race’a ballady śpiewane niskim głosem, czasem przedzielone fragmentami parlando, mamy bluesa (Sleepwalker), smyczkowe aranżacje, ogólnie – estetykę, w której Nick Cave był 20 lat temu. Stopniowo jednak schodzi z tych nagrań energia i w drugiej części to już dość przeciętna, mało poruszająca muzyka.

THEE OH SEES Mutilator Defeated at Last, Castle Face 2015, 8/10
Tego z kolei można słuchać w całości, i to wielokrotnie. Thee Oh Sees to garażowa psychodelia na bardzo dobrych podzespołach (w końcu z San Francisco, czyli kolebki ruchu psychodelicznego). Zaczyna się od groove’u w stylu grupy Can, a potem poniżej tego poziomu nie schodzi. Zresztą Nick Murray to rewelacyjny perkusista, co w połączeniu z bardzo swobodnym sposobem myślenia lidera, wokalisty i gitarzysty Johna Dwyera daje całość bardzo stylową i nowoczesną zarazem. Dwyer potrafi grać „przycinki” w stylu Bauhausu, umie nawiązać do gry klasyków z Lynyrd Skynyrd, a zaraz potem (Lupine Ossuary) grać hardrockowo. A gdzieś nad tym wszystkim unosi się duch świętujących 50-lecie 13th Floor Elevators.

UNKNOWN MORTAL ORCHESTRA Multi-Love, Jagjaguwar 2015, 7/10
I jeszcze jedna przyjemna płyta na tropach staroci. Grupę Unknown Mortal Orchestra śledzę od początku i widzę, że od czasu pierwszych nagrań, kiedy to kojarzyli mi się trochę z Tame Impala, przeszli ewolucyjnie w kierunku równie efektownej, ale bardziej zwartej i rytmizowanej muzyki pop. Z jednej strony mam więc wycieczkę w stronę Prince’a i Steviego Wondera we wspaniałym funku w Ur Life One Night. Z drugiej – przyjemne zwroty w stronę softrockowego Steely Dan w The World Is Crowded i Necessary Evil (szczególnie ten ostatni ma parę cech charakterystycznych dla SD). To byłaby najprzyjemniejsza płyta maja, ale produkcja (wciąż na tropie Dave’a Fridmanna, niczym u Tame Impala właśnie) została zepsuta nadmierną kompresją. Krótkotrwały efekt dynamiczny jest, ale płyta niestety męczy i jest momentami zmasakrowana dźwiękowo. Szkoda.
O tych oraz kilku innych płytach maja nieco więcej już tej nocy w HCH w radiowej Trójce.