10 wakacyjnych płyt, które w sumie warto nadrobić

Jak zwykle można poniższą listę traktować jako uzupełnienie tego, o czym już pisałem. Bo część spośród najlepszych wakacyjnych wydawnictw (Sleaford Mods, Thundercat, New Monuments, Four Tet itd.) już tu opisywałem. Poniższych żal byłoby nie wymienić i warto się nimi zainteresować, właściwie bez względu na gatunkowe upodobania.

EEK Kahraba, Nashazphone 2015, 8/10
Omara Souleymana po kilku latach koncertów i prezentacji płyt mam już trochę dość. Stąd może mój brak entuzjazmu w stosunku do jego wydanej ostatni płyty Bahdeni Nami. Inni to uczucie przeżywali wcześniej, inni zapewne też się z nim zetkną. Dla mnie odkryciem wakacji (choć album wyszedł kilka tygodni przed nimi) było egipskie trio EEK. Tyle że sam Islam Chipsy, młodziutki Egipcjanin, który tę grupę prowadzi w towarzystwie dwóch perkusistów, jest bardziej konkurencją dla szybkiego klawiszowca Souleymana, Rizana Sa’ida. Najogólniej mówiąc – jest jeszcze szybszy i jeszcze bardziej agresywny w sposobie gry. Zna się lepiej na nowoczesnym sprzęcie, śmielej wykorzystuje komputery. A przy tym zna się trochę na produkcji – jest mniej tandetny w brzmieniach, bardziej też otwarty w nawiązaniach do muzyki tradycyjnej, a zarazem zdecydowanie lepiej zorientowany w dziedzinie modnej na Zachodzie klubowej rytmiki. EEK przykuwa uwagę mimo braku partii wokalnych. Mocna, szybka wersja Sha’abi, kolejnego współczesnego stylu z Bliskiego Wschodu. Trzeba sprawdzić, choćby i po to, żeby wiedzieć, przy czym bawi się młodzież w, jak je nazywa w Siódemce Ziemowit Szczerek, krajach-destynacjach.

FISMOLL Box of Feathers, Nextpop 2015, 7/10
Płyta, o której tu nie wspominałem, chociaż słuchałem w trakcie wakacji w różnych sytuacjach, bo to propozycja dość uniwersalna, no a nic nie poradzę na to, że Nextpop znów wydał Fismollowi album na wakacje. Pamiętam, że znów, bo poprzednio to odnotowałem. Więc mamy z grubsza to samo, muzykę człowieka bardzo wrażliwego i z dość chyba perfekcjonistycznym podejściem, ale dojrzalej przygotowaną. Z folk-popu zrobił się trochę rock progresywny momentami, żeby nie wspomnieć o przemykającym gdzieś cieniu Collage – w sumie w latach 90. tyleż grupy artrockowej, co zakochanej w klasycznych piosenkach Lennona. Zatem wolę Box of Feathers z Fismollem śmielej wychodzącym w stronę bardziej złożonych form i sięgającym po artrockowe środki wyrazu. W grupie rówieśniczej może słuchaniem tego nie zapunktujecie, w samochodzie znikną subtelności, na wakacjach może być trudno znaleźć na to idealny nastrój, bo też znów pod względem klimatu album Fismolla nie rozpieszcza różnorodnością, ale jeśli już znajdziecie odpowiednią perspektywę, to da się lubić.

HAPPY PILLS Happy Pills, Gusstaff 2015, 7/10
Krótki i zaskakujący zestaw piosenek od alternatywno-rockowego, gitarowego zespołu, który na polskiej scenie był legendą w latach 90. i dziś nie musi już niczego udowadniać. Właściwie formalnie to chyba nawet nie istnieje, co nie zmienia faktu, że nagrał EP-kę z coverami sześciu piosenek zatytułowanych Happy Pills. Bezpośrednim bodźcem był przebój Nory Jones sprzed trzech lat – sami wyjaśniają to dość zabawnie, więc nie ma sensu opowiadać tu od nowa. Piosenka Nory Jones i Danger Mouse’a w tej wersji szczególnie mnie nie porwała, lepsza jest za to środkowa część płyty. Moje ulubione utwory z Happy Pills w tytule (cała szóstka nazywa się ta samo – pod tym kątem były dobierane) to wersje trzecia i czwarta, ta ostatnia, wyciągnięta z repertuaru nieznanej mi zupełnie amerykańskiej grupy Pistol Youth, może być dla miłośników bezpośrednim powodem do zakupu.

HAUSCHKA 2.11.14, City Slang 2015, 7/10
Nagrany na żywo w Japonii album niemieckiego pianisty preparującego swój instrument i przetwarzającego jego brzmienie, ile wlezie. Pisywałem już o nim, ale Hauschka potrafi każdorazowo zaskoczyć. Tutaj mamy mnóstwo pogłosów, delayów i fortepian po mistrzowsku wykorzystywany jako instrument perkusyjny. Hauschce zdarza się wpadać w minimalistyczne klisze, ale nie powtarza się. Zresztą na album składają się dwie dwudziestominutowe improwizacje, kapitalnie zebrane na bodaj kilkanaście mikrofonów, dzięki czemu koncertowe nagranie brzmi fantastycznie, jak efekt wielu tygodni pracy w studiu. Płyta wydana w limitowanym nakładzie na winylu, więc mogę mieć tylko nadzieję, że jeszcze zdążycie to usłyszeć.

BERT JANSCH Live at the 12 Bar, Proper 1996/Earth Recordings 2015, 7/10
Nagrany w może nie najlepszych dla folku czasach, w połowie lat 90., za to w słynnym z takich koncertów londyńskim klubie, album przypomina repertuar Berta Janscha, a do tego m.in. jego wersję Blues Run the Game Jacksona C. Franka. Jansch, szkocki wokalista i gitarzysta, współtwórca Pentangle, w tych prostych, surowych wykonaniach popisuje się swobodą i techniczną precyzją w grze na instrumencie. Czasem wchodzi na terytorium jazzowe (co charakterystyczne dla brytyjskiej folkowej szkoły), częściej na bluesowe. Nie jestem miłośnikiem jego głębokiego tembru, lecz piosenki pisał wyśmienite (bezbłędny blues Strolling Down the Highway jest tego najlepszym dowodem), aranżując przy tym folkowe klasyki w rodzaju Curragh of Kildare. Wstyd nie znać, a gdy ktoś zna, to warto mieć i tę płytę.

LIANNE LA HAVAS Blood, Warner 2015, 8/10
Propozycja dla prawie każdego, płyta soulowa z jednymi z najlepiej napisanych utworów, jakie się ostatnio na płytach soulowych zdarzały. W wakacje bezwzględnie przebiła zarówno Jill Scott, jak zbaczającą gdzieś w stronę reggae Joss Stone. Styl 26-letniej Brytyjki Lianne La Havas przypomina nieco neo soul w wydaniu Eryki Badu. Wprawdzie zestaw otwiera Unstoppable, skomponowany przez Paula Epwortha – i pchający La Havas w nieco siłowe śpiewanie, charakterystyczne dla hitów tego autora, ale najciekawsze dzieje się później. I jest to mozaika zaskakująco różnorodna: z lekkim funkiem Green & Gold (współpraca: Jamie Lidell), neo soulem zbudowanym na chwytliwym groovie rytmicznym w Tokyo, a wreszcie rewelacyjnym, Grow (przyszły klasyk; fakt, że nie znalazł się dotąd na singlu, to jakiś żart), napisanym z Markiem Batsonem znanym m.in. z produkcji nagrań India.Arie. No i z paroma bardzo ładnymi balladami (Wonderful!). Z takimi kartami w rękach Amy i Adele rozgrywały listy bestsellerów, jak chciały, więc jeśli La Havas się nie uda, to ze względu na pozamuzyczne historie.

MIKE MAJKOWSKI Neighbouring Objects, Astral Spirits 2015, 7/10
To kolejne na tej liście przekłamanie, bo rzecz na kasecie ukazała się oczywiście jeszcze w kwietniu, ale odkryłem ją w zasadzie przypadkowo, kupując w wakacje wydaną przez Astral Spirits płytę Roba Mazurka. Płyta australijskiego kontrabasisty – i stałego gościa na polskiej scenie – składa się w zasadzie z trzech krótszych minimalistycznych impresji o dronowym charakterze i świetnie rozwijającej się, mrocznej i kameralnej kompozycji (poza kontrabasem mamy fortepian i jakieś elementy field recordingu) Carnival of Decay wypełniającej całą drugą stronę oryginalnej kasety (już wyprzedanej). W całości wydaje mi się niewiele słabsza od Why Is There… wydanej przez Bociana. I na pewno warta swojej ceny.

PURE PHASE ENSEMBLE 4 Live at SpaceFest!, Nasiono 2015, 7/10
Jak zwykle trójmiejski SpaceFest doczekał się albumu dokumentującego pracę supergrupy Pure Phase Ensemble, tym razem we wcieleniu z Markiem Gardenerem (Ride) w składzie. Niezłą formą Gardener miał okazję udowodnić na Off Festivalu, gdzie premierę miała również sama płyta. Jedna z lepszych, jakie dotąd firmował PPE, a z pewnością najbardziej przemyślana, poukładana i zagrana z największą dyscypliną. Ray Dickaty wprowadza tu styl gry na instrumentach dętych przypominający wczesne albumy Hawkwindu, ciężkich podziałów charakterystycznych dla starej muzyki psychodelicznej próbuje też dobrze radząca sobie sekcja (Jacek Rezner i Kamil Hordyniec z grupy Wilga), ale partie gitar mają charakter bardziej współczesny, co w sumie daje niezły efekt, szczególnie w centralnej, najdłuższej kompozycji Notatki. Chociaż zamykający zestaw utwór Happy Dancing Woman też zasłużył na odnotowanie i uwagę.

WOLF ALICE My Love Is Cool, Dirty Hit 2015, 8/10
Za każdym razem, gdy usiłuję sobie przypomnieć, dlaczego tak często słuchałem tej płyty przez ostatnie dwa miesiące, po prostu jej słucham do końca i zapominam, po co słuchałem. Wychodzę każdorazowo z przeświadczeniem, że gdyby istniała jeszcze stara MTV i gdyby ta stara MTV nadawała jeszcze muzykę, w szczególności alt-rocka, a tym nadawaniem rządziła jakakolwiek logika, to pewnie Wolf Alice byliby nową gwiazdą w takim stopniu, w jakim widzi ich już w roli gwiazd brytyjska prasa. Są w przebojowej bezpretensjonalności grupy z Londynu (z dziewczyną na czele – Ellie Rowsell) jakieś cechy Pixies, są odniesienia do innej muzyki z początku lat 90., w tym i grunge’u. Trochę nierówna, ale niezwykle przyjemna, płyta My Love Is Cool jest dla mnie w tym roku drugim – obok Courtney Barnett – sygnałem, że coś się dzieje na styku rockowej estetyki i nieuchronnie umacniającego się sentymentu do ostatniej dekady XX wieku. Jeśli tylko dzisiejsi artyści będą ten trend ogrywać z takim zapałem i inwencją jak w Lisbon czy Freazy, to może wreszcie się dowiemy, czym te lata 90. w ogóle były.

YO LA TENGO Stuff Like That There, Matador 2015, 7/10
Kto nie trafił na „wyciek” materiału z nowej płyty Yo La Tengo i tak już wie, że to głównie zestaw coverów i nowych wersji starych piosenek grupy Iry Kaplana i Georgii Hubley. I wiedzą zapewne, że prócz Jamesa McNew wspomaga ich były gitarzysta YLT Dave Schramm, który powrócił po latach do składu, robiąc z tria kwartet. Słuchaczy YLT nie trzeba też przekonywać, że znakomicie radzą sobie z konwencją starych hitów z lat 50. czy 60. Nie psują tu więc ani przebojów Hanka Williamsa, ani The Lovin’ Spoonful, ani The Parliaments, ani też Darlene McRea. A na koniec ci wykonawcy (niegdyś) fantastycznej wersji Nuclear War Sun Ra potrafią zaskoczyć wyborem stareńkiego hitu Somebody’s in Love, firmowanym w roku 1955 przez The Cosmic Rays with Le Sun Ra and Arkestra. Friday I’m In Love The Cure to banał, ale w tej wersji też nie ucierpiał. Ci, którzy tęsknią za długimi gitarowymi jammami, będą musieli poczekać i zadowolić się na przykład gitarami w nowej wersji Deeper Into the Movies. Ale wszyscy wtajemniczeni pewnie i tak wiedzą, że choć Stuff Like There jest ledwie zestawem pełnych uroku, krótkich piosenek, wśród których znajdziemy tylko dwie nowe, to albumy tej grupy można kupować w ciemno.