Ornette (1930-2015)

Przeżył prawie całą swoją generację, pokolenie awangardy jazzowej, w dodatku do późnej starości był w tak fenomenalnej formie, że aż zaczął się wydawać wieczny. Miły starszy pan o niespożytej energii, który nie wiedzieć czemu upodobał sobie skórzane kapelusze – takim go zapamiętałem podczas jednego z koncertów w Polsce, już bodaj osiem lat temu, po świetnie przyjętej (nagroda Pulitzera) płycie Sound Grammar. Mało który artysta w ogóle – nie mówiąc już o tych grających na instrumentach dętych – zbiera tak rewelacyjne recenzje po siedemdziesiątce. Nie mówiąc już o tym, że mało który muzyk z tej generacji dożył siedemdziesiątki – większość odeszła lata temu. Ornette Coleman przywracał mi wiarę w to, że innowatorzy z lat 50. i 60. – Davis, Mingus, Coltrane – to też byli ludzie z krwi i kości, a nie tylko postaci z podgryzanych zębem czasu książek. W dodatku pozostał w awangardzie, na co zwraca dziś uwagę niezastąpiony Ted Gioia, do końca. A to jeszcze rzadsze. Dziś Coleman zmarł na serce. Miał 85 lat.

ornette

Coleman to oczywiście w pierwszej kolejności harmolodyka (harmolodics) – dość mętna koncepcja teoretyczna, ale i praktyka dająca równe szanse poszczególnym częściom składowym muzyki: harmonii, rytmowi i melodii, dopuszczająca kolektywną improwizację, granie poza tonacją (które wytykano mu już w okresie klasycznych płyt i za które połamano mu kiedyś saksofon na początku kariery). Jednak jej zasad przez całe długie życie Coleman nie zdążył precyzyjnie spisać. Choć obiecywał to wielokrotnie. Ale Coleman to również wspaniała swoboda gry na saksofonie altowym, wchodzenie w wariackie tempa, no i odwaga chwytania za trąbkę i skrzypce, oraz świetne kompozycje, umiejętności, które sprawiły, że – jak później napisał Miles Davis – „przyszedł Coleman i rozpieprzył wszystkich”. Jego „The Shape of Jazz to Come” w roku 1959 konkurował zresztą z „Kind of Blue” Davisa. Coleman postulował pozbycie się stylu, uważając, że można grać harmonijnie, nawet jeśli gra się w innych tonacjach. Pierwsza freejazzowa płyta, jaką kupiłem, chcąc sprawdzić, o co w tym chodzi – dla pewności wybrałem tytuł „Free Jazz” – to też jego album, nagrany w podwójnym kwartecie z m.in. Erikiem Dolphym i Donem Cherrym. Poza Cecilem Taylorem i Albertem Aylerem jest uznawany za wielką postać „uwolnionego” jazzu. Za jednego z tych, którzy ścigali się z twórcami abstrakcji w malarstwie – nie bez kozery wiele lat później to muzyka Colemana zilustrowała „Nagi lunch” w filmowej wersji. W końcu to autor jego książkowego pierwowzoru (i poniekąd bohater) William S. Burroughs narzekał na to, że inne dziedziny są daleko w tyle za sztukami wizualnymi. W pewnym sensie żadna z moich kompozycji nie ma początku ani końca. Wszystkie składają się bowiem na specyficzne kontinuum ekspresji oraz myśli – mówił Coleman sam o sobie. – To chyba coś jak malarstwo Jacksona Pollocka. Przynajmniej wiem, że ta kolorowa marynarka uzupełniająca skórzany kapelusik miała może jakiś głębszy sens. W każdym razie dla mnie, jeśli chodzi o taki pomysł na granie, punktem wyjścia będzie zawsze właśnie „Free Jazz”.

Krytycy uważają, że wiele z teorii i elementów rewolucjonizujących jazz u Colemana wzięło się z błędnych transpozycji melodii z fortepianu na saksofon, których dokonywał jako nastolatek samemu, bez wiedzy teoretycznej. Podważył więc pewne tradycje zachodniej muzyki nie dzięki długotrwałym studiom, tylko ze względu na braki w wykształceniu. Dzięki temu wytyczył własną ścieżkę. I znalazł własny język, czasem rzeczywiście „mówiąc” poprzez instrument. A kolejne pokolenia po prostu mówią Colemanem.

Wielu muzyków pyta: jeśli Coleman postępuje słusznie, to po co chodziliśmy do szkoły? – czytamy w tekście Colemana towarzyszącym kolejnej jego wspaniałej płycie, „Change of the Century” (za polskim wydaniem książki „Kultura dźwięku”: słowo/obraz/terytoria, Gdańsk 2010). – Odpowiadam: Nie ma jedynie słusznego sposobu na granie jazzu. W ten sposób Ornette pozostawił młodym szansę – mogą szanować to, co zdziałał, nawet jeśli kompletnie nie zgadzają się z tym, co muzycznie proponował. Poważny testament i – co ważne – chyba da się go zrealizować.