Niesprawiedliwa dymisja Johna Luriego

Dziś w Zachęcie otwarcie wystawy malarstwa Johna Luriego, którego wiele osób ma za oszusta. No dobra, sam widziałem w nim oszusta. Dlaczego? Zrobił karierę jako amatorski aktor w filmach modnego reżysera zatrudniającego tak naprawdę ulubionych muzyków. Nagrywając płyty, przez lata mówił, że to „fake jazz”, czyli oszukany jazz. Dla swojej grupy wybrał nazwę The Lounge Lizards – od młodych, dobrze ubranych podrywaczy, którzy za punkt honoru biorą sobie bajerowanie bogatych znudzonych kobiet. Wymyślił jednego z ciekawszych nieistniejących muzyków. Lubiłem go bardzo, ale zarazem patrzyłem – jak to na człowieka wielu talentów – z dystansem. Odszedł tymczasem na lata od muzyki za sprawą choroby, o której opowiada w rozmowie dla „Polityki”. Po latach posłuchałem go na nowo i tym bardziej uznaję to odejście za wielką niesprawiedliwość. Im bardziej go słucham, tym mocniej słyszę w nim nie oszusta, tylko wizjonera. A po kilku dniach słuchania chciałbym się podzielić krótkim poradnikiem. Oto Lurie dla początkujących.

Najpierw cytat (via „The Wire” sprzed 28 lat): Trzy miesiące mojego życia poświęciłem na granie w filmach. Ale ponieważ się pojawiłem w „Inaczej niż w raju”, a potem „Poza prawem”, wszyscy znają mnie z ekranu. O tym, co robię w muzyce, nie wie pieprzony pies z kulawą nogą. Wczoraj udzielałem wywiadu, koleś pokazuje mój futerał na saksofon i pyta: „Co to jest?”.

Trzy proste fakty łatwiej docierają do mnie dziś niż gdy fascynowałem się Luriem w latach 90., w dużej mierze odkrywając jego muzykę za sprawą Jarmuscha. Po pierwsze, postawa. To jego rzekome „oszustwo” to wyjście poza środowisko, połączone z fascynacją jazzem. Nie przypomina Wam to czegoś? Naprawdę? A scena yassowa? Druga sprawa – styl muzyczny. Krótkie utwory, ucinane na punkową modłę, z mocno bijącą sekcją rytmiczną, na początku praktycznie bez solówek. W łączeniu punka z jazzem The Lounge Lizards byli pionierami, o czym świadczy pierwszy album z roku 1981 The Lounge Lizards, zestaw własnych utworów i standardów (Thelonious Monk, Earle Hagen) przedstawionych w syntetycznej formule. Po trzecie – sposób bycia podkreślający bycie pomostem między tradycją a nowoczesnością. Prowokacyjna elegancja. W tym sensie grupa Luriego wyprzedziła na przykład Mostly Other People Do the Killing.

THE LOUNGE LIZARDS The Lounge Lizards, Editions EG 1981, 9/10
Założona w roku 1978, grupa Johna Luriego i jego brata Evana była od razu w pełni przemyślanym zjawiskiem. Grający w niej na początku Steven Piccolo celował w twardej grze na gitarze basowej, perkusista Anton Fier otarł się o nową falę i Pere Ubu, a Arto Lindsay wrzuca tu (np. w I Remember Coney Island) brudne partie przesterowanej gitary, które byłyby równie na miejscu w ówczesnej twórczości Sonic Youth czy Swans, a przede wszystkim sprawiają, że TLL można sklasyfikować jako część sceny No Wave. Bracia Lurie (Evan to pianista) trzymają cały band w ryzach, komponują (głównie John), ale produkcję całości oddają nikomu innemu, tylko mistrzowi sprzed lat, Teo Macero, którego słuch w intensywnych miniaturach Luriego sprawdza się równie dobrze co wcześniej w kolażowo reżyserowanych, długich formach u Milesa Davisa. Przez wiele lat była to moja jedyna płyta, której autorzy nosili krawaty (przyznajmy, że modniejsze niż MOPTTK). Wśród jazzowych inspiracji Luriego można było znaleźć soundtracki kina noir, ale też twórczość Ornette’a Colemana, którego lider Lounge Lizards bardzo cenił jako saksofonistę (cytuję: un-fuckin’-believable), choć idei harmolodics nie rozumiał, jak większość.

Później grupa zaliczyła eksperyment współpracy z Teo Macero przy płycie z muzyką symfoniczną, a skład się zmienił – Piccolo zastąpiony został przez Erika Sanko, Lindsay – przez Marca Ribota. Pojawił się drugi saksofonista, ale i sam Lurie częściej grywał solówki – szczególnie na licznych w latach 80. płytach koncertowych. Z tych ostatnich wyróżniłbym Live In Tokyo – Big Heart (Antilles 1986), gdzie słychać (już w tym poszerzonym składzie, z Ribotem) na przykład zaskakujące zainteresowanie konwencją surf, która później miała na scenie nowojorskiej wracać, choćby u Zorna. I otwarcie na nieco dłuższe formy. Choć koncert w Berlinie z roku 1991, dostępny w całości w sieci, brzmi do dziś fantastycznie i będzie się podobał także np. miłośnikom muzyki Toma Waitsa z lat 80.

JOHN LURIE Down by Law/Variety, Strange & Beautiful Music 1987, 8/10
Jeden z najwcześniej przeze mnie usłyszanych fragmentów muzyki Luriego – niżej, głębiej osadzonej, skoncentrowanej na kontrabasowych groove’ach ze (z kolei) bardziej tradycyjnie grającym perkusistą (a właściwie – perkusistami) i znaczną częścią składu TLL na pokładzie – włącznie z tym, że mamy tu i Lindsaya, i Ribota. To muzyka ilustracyjna, która dobrze działała u Jarmuscha (sam kiedyś przypominałem frazę z Waitsa: Jim, słuchaj, to nie jest twój film, to tylko reklamówka mojej piosenki), który soundtracki czuje doskonale, a w tamtych czasach znany był z wypełniania całych obsad filmów znajomymi muzykami. Wcześniej już dał Luriemu szansę błyśnięcia ścieżką do Inaczej niż w raju. Poza prawem z tajemnicą, rozterką, wahaniem, minimalizmem i lekką egzotyką oraz świetnymi partiami saksofonu (w tym paronutowym dosłownie tematem – jakże innym od tych z TLL) było jednak dla mnie pierwsze. Filmowa twórczość Luriego została później zauważona przez masy, gdy dostał w latach 90. nominację do Grammy za muzykę z filmu Dorwać małego.

THE LOUNGE LIZARDS Queen of All Ears, Strange & Beautiful Music 1998, 9/10
Prawdopodobnie najbardziej niedocenioną sferą działań Luriego jest jego gra na saksofonie. Zwykle wybiera alt, czasem saksofon sopranowy, jego frazy są często poplątane jak dziecięce gryzmoły, ale bardzo płynne. Nie wiem, na jakim etapie choroby był, kiedy nagrywał Queen of All Ears, ale w mojej opinii to album chyba najlepiej pokazujący jego liczne talenty. Poza śliczną grą na saksofonie od pierwszych minut The First and Royal Queen mamy tu sporo wątków bluesowych (np. She Drove Me Mad), które wyprzedzają tu płytę Marvina Pontiaca (o niej za chwilę). Mamy wreszcie intensywnie przetwarzane brzmienia etniczne (Monsters Over Bangkok) i wklejoną powyżej jedną z najlepszych kompozycji Luriego w ogóle, czyli napisane razem z Erikiem Sanko The Birds Near Her House. Jakby tego było mało, Evan Lurie błyszczy we wspaniałych partiach fortepianowych (choćby w środkowej części The Birds…), a zespół, rozszerzony do rozmiarów oktetu, potrafi zagrać z orkiestrowym rozmachem. Queen… ilustrują graficznie prace Luriego, z charakterystycznymi zabawnie dosłownymi tytułami. I tak okładka płyty to Ptak chce zerżnąć dwa węże. Węże są przerażone. Więcej takich obrazów w Zachęcie.

MARVIN PONTIAC The Legendary Marvin Pontiac: Greatest Hits, Strange & Beautiful Music 1999, 8/10
Przykładem poczucia humoru Luriego była też kreacja Marvina Pontiaca. Urodzony w 1932 r., miał być synem Afrykańczyka z Mali (kolebki bluesa!) i nowojorskiej Żydówki. Lata młodzieńcze spędził w Afryce, w Bamako, potem podróżował do Chicago, Teksasu i Detroit, przesiąkając po drodze różnego rodzaju amerykańskimi tradycjami muzycznymi. Zdobył niewielką popularność w latach 50., cieszył się ponoć sławą jedynego muzyka, którego słuchał Jackson Pollock podczas malowania obrazów. Ten ostatni przesłał nawet Pontiacowi kilka płócien, ale ten – nie zdając sobie sprawy, z czym ma do czynienia – wyrzucił je na śmieci. Na koniec, w latach 70., kompletnie oszalał – twierdził, że jego ciało opanowali kosmici, zginął w 1977 r. potrącony przez autobus. W kreację tej biograficznej fantazji Lurie wciągnął duże gwiazdy – m.in. Leonarda Cohena i Iggy’ego Popa, którzy potwierdzili publicznie szacunek dla muzyki Pontiaca. Sam Lurie też dopisał się do długiej listy fanów: „Marvin Pontiac zmienił moje życie”.
Album, zrealizowany przez Luriego z pomocą wielu stałych współpracowników m.in. Marca Ribota, Stevena Bernsteina i Johna Medeskiego, jest przy tym dopracowaną płytą bluesową między Afryką a Ameryką. Czasem kojarzy się z twórczością Dr. Johna, ale często też sięga choćby do klimatu muzyki filmowej lidera Lounge Lizards. Są tu świetne momenty, takie jak fantastyczny utwór Small Car. Więc nie tylko żart – jak w wypadku całej, imponującej z dzisiejszej perspektywy twórczości Johna Luriego.