Ida do radości, czyli efekt wow

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj

W weekend będzie się mówić raczej o filmach. I dam się ponieść tematowi, bo odkąd pracuję w dziennikarstwie, nie było takiego wzlotu związanego z międzynarodowymi nagrodami dla polskiego filmu, a tym bardziej takich szans na Oscara, więc bez względu na nasz artystyczny stosunek do sprawy – sytuacja jest co najmniej ciekawa. Muzyki jest za to w „Idzie” stosunkowo niewiele, ale pojawia się Coltrane – dokładniej temat „Naima”. Niektórzy się w tym dopatrują anachronizmu – ale akcja toczyć się ma wg reżysera na początku lat 60., a słynny utwór pochodzi z roku 1959. Więc rzecz jest zrozumiała. I znalazła się na wydanej właśnie płycie „Ida. Music From & Inspired by the Film” (Solopan). Reszta to sentymentalny zbiór popowych szlagierów, czy to włoskich, czy amerykańskich, będących świadectwem tęsknoty za zabawą, Zachodem, poniekąd też – biorąc pod uwagę tematykę filmu – za jakąś beztroską. Do tego oczywiście są polskie przeboje z tamtych czasów, już bardzo luźno inspirowane nie tyle samym filmem, co bardziej klimatem czasów. Towarzyszące im tu i ówdzie trzaski starej płyty mają najwyraźniej zastępować filmową czerń i biel, w której zakochali się (co widać po karierze „Idy”) bardziej widzowie za granicą niż w kraju. Może ci krajowi płytę z muzyką kupią chętniej po zagranicznych sukcesach filmu? A co jeszcze powinni kupić? Może prześledzić, co naprawdę grali Dawidowie Ogrodnikowie epoki?

jazz_on_filmJa swój obywatelski obowiązek wypełniłem, sprowadzając sobie z Anglii czteropłytowy zestaw „Jazz in Polish Cinema. Out of the Underground 1958-1967” (Jazz On Film), który jest wydawnictwem wybitnym. Fakt, że nie ukazało się w Polsce – choć od razu zaznaczmy, że Instytut Polski w Londynie pomógł, a „Jazz Forum” patronuje przedsięwzięciu i nawet sprzedaje album – jest powodem nie do jakiegoś małego zawstydzenia, ale grubego wstydu dla wielu osób zajmujących się u nas działalnością wydawniczą, programami celowymi itd. Bo oto dostajemy wydaną poza Polską, skompilowaną przez Selwyna Harrisa z „Jazzwise”, muzykę z dziesięciu ważnych filmów polskiej szkoły z oznaczonego okresu, zgraną z oryginalnych taśm będących w posiadaniu wytwórni i zespołów filmowych, a potem poddaną delikatnemu najwyraźniej – i w moim odczuciu odpowiedniemu – masteringowi. Częściowo to utwory wcześniej niedostępne na płytach. Uzupełnione zostały o gruba książeczkę z tekstem Adama Sławińskiego, ze zdjęciami Karewicza, Plewińskiego i Dymnego, reprodukcjami plakatów i ozdobione słynną fotografią Wiesława Zdorta z „Niewinnych czarodziejów” na okładce.

Najstarsze są króciutkie soundtracki z „Dwóch ludzi z szafą”, szkolnej etiudy Polańskiego (Krzysztof Komeda – sama „Kołysanka” znana już w wersji płytowej z rejestracji festiwalu jazzowego w Sopocie, całość jednak trudno dostępna) i mającego wartość dokumentacyjną (nagrania szerokiego składu Jazz Believers) „Jazz Camping” Bogusława Rybczyńskiego. Dalej chronologicznie – choć ze względu na atrakcyjność wybrano je na pierwsza płytę zestawu – dostajemy klasycznych „Niewinnych czarodziejów” Wajdy, czyli Komedę z okresu, gdy już nawiązał kontakty ze Skandynawami (gra na płycie perkusista Rune Carlson) i ze Sławą Przybylską (tak a propos albumu z „Idy”) w dwóch fragmentach. A do tego historyczny „Pociąg” Jerzego Kawalerowicza z muzyką skomponowaną przez Andrzeja Trzaskowskiego na bazie tematu Artiego Shawa. Wokaliza Wandy Warskiej otwierająca tę ścieżkę dźwiękową wydaje się zarazem sygnalizować całą niesamowitą historię polskiego wokalnego jazzu. A biorąc pod uwagę, że Trzaskowski miał do wydań swojej muzyki filmowej mniej szczęścia niż Komeda – to już wystarczający powód, by kupować.

Pozostałe płyty wypełniają w dużej części kolejne soundtracki Komedy: dobrze znany „Nóż w wodzie” i dużo słabiej pamiętana „Jutro premiera” Morgensterna oraz „Pingwin” Stawińskiego z 1964 roku z młodziutkim Tomaszem Stańką na trąbce, grającym tu jeszcze przed sesjami na albumy Komedy i Trzaskowskiego. Ale to nie koniec efektu „wow” związanego z tą filmową kompilacją. Z Trzaskowskim Stańko spotyka się też na ścieżce „Walkoweru” Skolimowskiego (1965), też chyba niewydawanego dotąd w całości, a bardzo interesującego, opartego na bardziej rozbudowanych, wychodzących poza amerykańską tradycję jazzową (w stronę choćby latynoskiej) partiach perkusji. Całość zbioru zamyka „Le Depart” z muzyka Komedy do filmu Skolimowskiego – z Donem Cherrym na trąbce i Gato Barbierim na saksofonie tenorowym. To też raczej z gatunku odkryć, bo mam wrażenie, że w ostatnich latach ta muzyką interesowali się głównie kolekcjonerscy wydawcy z Japonii. „Im bardziej był zakazany, tym bardziej nas ekscytował” – mówi tu Roman Polański o jazzie. O tym wydawnictwie można powiedzieć coś podobnego: im bardziej zapomniane były te ścieżki, tym bardziej okazują się imponujące.

Zupełnie inny, ale też filmowy charakter ma album autorski słynnego reżysera horrorów Johna Carpentera „Lost Themes” (Sacred Bones). Nagrany z udziałem syna Cody’ego oraz Daniela Daviesa, jest efektem wieloletnich ambicji kompozytorskich i związków z muzyką Carpentera, które najwyraźniej miały rodzinny charakter (jego ojciec był z kolei wykładowcą muzyki). Carpenter jako twórca opowieści grozy był mistrzem atmosfery, którą jednak muzycznie – pisząc soundtracki do własnych filmów – kreślił często całkiem grubą syntezatorową kreską, mocnymi brzmieniami, nie stroniąc od automatów perkusyjnych i podążając często w lekko kiczowate rejony, jeśli chodzi o harmonię i melodię. Nie inaczej jest tutaj – jest ryzyko, że mocno rozbudowane, ale ciągle ocierające się o tandetę (dla mnie przyjemnie) tematy „Obsidian” czy „Domain” kogoś nie zadowolą. Ale lepiej spróbować.

Piszemy o tym, co ważne i ciekawe

Z tej ciąży nie ma już co zbierać, mówi lekarz na USG. „I czego pani od nas oczekuje?”

Nie wrócę do ginekologa, który prowadził moją ciążę, bo musiałabym skłamać, że poroniłam, opowiada Wioletta. Przez kilka tygodni żyłam jak tykająca bomba, nie jadłam, nie spałam, wyznaje Karolina. Obie przerwały ciążę w drugim trymestrze.

Agata Szczerbiak

Z pozycji o większym ciężarze gatunkowym dotarła do mnie muzyka niedawnej bohaterki okładkowej „The Wire” (w tym samym numerze, gdzie można poczytać o kompilacji „Jazz on Film”). Mica Levi, znana też jako Micachu, napisała muzykę na małą orkiestrę smyczkową – rozedrganą i mroczną, niepokojącą, wpadającą w drony. Dała świadectwo opanowania techniki kompozytorskiej, kto wie czy nie w wyższym stopniu niż oklaskiwany za to Greenwood, a zarazem pozostaje w klimacie nie tak znowu odległym. Jej muzyka również wydaje mi się niezwykle sugestywna ilustracyjnie, choć przyznaję, że nie widziałem filmu „Under the Skin” (Milan/Rough Trade) Jonathana Glazera, człowieka znanego skądinąd ze swoich wypadów w świat muzyki i czującego się dobrze w jej otoczeniu. Glissanda „Lipstick to Void” i kolejnych utworów, brutalna repetytywność, szarpanina gestów i ociężała rytmika też mnie przekonały po jakimś czasie. Z pewnością bardziej niż nagrania czy koncert Micachu na Off Festivalu. Zapamiętam sobie, że gdyby nasi w niedzielę jednak nic nie wygrali, to przy tym dobrze się będzie cierpiało i leczyło pooscarowego kaca.

Udostępnij
Wyślij emailem
Drukuj