Jeszcze więcej nut, czyli opera.rar
Mam obsesję na punkcie stopniowego przyspieszania kultury i niecierpliwości jako jednej z głównych cech dzisiejszego odbioru sztuki. I płyta Flying Lotusa „You’re Dead!” jest idealną tych obsesji ilustracją. Właściwie każda płyta Stevena Ellisona o tym procesie opowiadała, a ta brzmi jak historia jazzowego fusion na FFWD. Przez 38 minut czułem się tak, jakbym słuchał kilku lat historii tej muzyki, co i rusz wciskając właśnie przewijanie albo przycisk „skip”. To wszystko, co pisałem o nowym Aphex Twinie, wraca tutaj w dwójnasób. W dodatku Ellisona w kilku utworach wspomaga sam Herbie Hancock i chociaż w gronie gości najmocniej uwagę przyciągają na tym albumie pojawiający się na moment raperzy Kendrick Lamar (w imponującym, opartym na świetnym fortepianowym motywie „Never Catch Me” – już dla niego warto ten album kupić) i Snoop Dogg, to właśnie Hancock odciska najsilniejsze piętno na brzmieniu całości. Tyle że motywy wchodzą jedne po drugich co kilkadziesiąt sekund, nie pozwalając właściwie na oddech, nawet na refleksję.
To ekstrakt z Weather Report, George’a Duke’a, Davisa, wykonawców z Black Jazz Records i Soft Machine, oprawionych w pulsujące syntezatorowe arpeggia i przyspieszonych niczym u Squarepushera. Swoją drogą: podstawowe znaczenie ma tu brzmienie – a właściwie nieustająco zmieniające się brzmienia – basu. To on jest tu igłą szyjącą ten skomplikowany ścieg. Przyspiesza tę muzykę do granic możliwości, nerwowo szarpie, za co rozliczać trzeba tyleż kompozytora, co jego stałego kompana Thundercata, czyli Stephena Brunera. Echa delikatnych, nieśmiałych wokaliz, niczym u Roberta Wyatta, spotykają tu ciepłe soulowe wokale jak u Eryki Badu, goście przemykają często na moment, Kimbra pojawia się na przykład dosłownie na sekundy. Całość jest – jak to u FlyLo – dokładnie spojona i robi wrażenie suity, pełnej błyskotliwych rozwiązań i przejrzyście nagranej (o co przy tej gęstości materii dźwiękowej niełatwo), choć z pewnymi problemami na poziomie całości, struktury, wynikającymi moim zdaniem z nie dość dobrego rozłożenia akcentów dramaturgicznych – w sensie dramaturgicznym wydaje się to nawet w pewnym sensie dziełem słuchanym od końca do początku, jeśli weźmiemy „potężny” początek i delikatne zakończenie. Jest to zarazem bardzo „muzyczna” – z kolei w sensie nasycenia melodiami, motywami – a może nawet najbardziej ludzka płyta Ellisona, ale też trudno się ustrzec przy pierwszym kontakcie przed delikatnym zmęczeniem, którym to nagromadzenie pomysłów musi z początku skutkować, nawet przy tak rozsądnych ramach czasowych całości.
Dalej bardzo lubię FlyLo, ale szczerze mówiąc chętnie posłuchałbym go w wersji rozrzedzonej. Bo jestem świeżo po wysłuchaniu utworu, w którym pomysłów było jeszcze więcej, ale rozrzucone w ponad trzygodzinnej całości nie irytowały nawet przez moment. Muszę się przyznać: nigdy jeszcze nie przeżyłem koncertu operowego tak bardzo jak wczorajszego Jeana-Philippe’a Rameau w Krakowie w ramach cyklu Opera Rara. Żaden ze mnie fan ani znawca gatunku, którego po złych doświadczeniach w dzieciństwie staram się zasadniczo nawet unikać. Ale ten późnobarokowy Rameau zwrócił moją uwagę już samą outsiderską siłą faktu, że prezentowane wczoraj przez Marca Minkowskiego i jego orkiestrę „Boréades” (w wersji koncertowej) było utworem zapomnianym przez świat i ludzi na ponad 200 lat. Próby przerwano z niejasnych przyczyn jeszcze za życia kompozytora, a potem trzeba było czekać na pełną wersję sceniczną do 1982 r. No i jeszcze pod koniec życia Rameau bywał odrzucany, kontestowany, bagatelizowany – aż zacząłem się zastanawiać, czy aby 80-letniego w momencie ukończenia utworu kompozytora nie zaczął czasem przedrzeźniać sam język francuski, a potem nie trafiło to do polszczyzny jako „ramol”. Na wszelki wypadek sprawdziłem – ale nic nie wskazuje na to, żeby francuskie „ramolli” odnosiło się w jakiś zawoalowany sposób do ich ważnego narodowego twórcy.
Rzecz w tym, że „Boréades” przynosi znacznie więcej pomysłów muzycznych niż – uchowaj, nie porównuję stylistyki! – FlyLo, ale w całości opowiadanej w innym tempie (3,5 godziny, przyznam, że rzecz na granicy moich możliwości percepcyjnych) odbiera się to w sposób bardziej naturalny. Mam wrażenie, że stary Rameau upakował tu po prostu tyle pomysłów i rozwiązań, tyle dramatyzmu i lekkości, tyle przełamań nastroju i stylistyki, że można by było z nich pewnie zbudować całą oddzielną karierę kompozytorską. Paradoksalnie więc, jeśli FlyLo potrafi w utworze spakować – mówiąc językiem informatyki – kilka lat, to Rameau parę dekad pewnie upakowuje w utworze, o którym bardzo ładnie opowiadał przed koncertem w ramach krótkiego wywiadu Minkowski (jeśli reżyser nie będzie miał problemu z upakowaniem treści w parominutowym odcinku, to będzie można posłuchać w niedzielnym WOK-u). Znajdźcie mi więc teraz program, z pomocą którego rozpakuję płytę Flying Lotusa do rozmiarów 2-3 godzin i będę mógł słuchać cały wieczór, nie żałując, że coś mi co chwila umyka. Tam była Opera Rara, tu mamy opera.rar. Odkodowywanie całości, kawałek po kawałku, co już sama nafaszerowana szczegółami okładka wskazuje, będzie też musiało trwać. Poprzednio oceny działań FlyLo rosły w miarę słuchania, więc dam sobie jeszcze szansę, tydzień (album ukazał się w poniedziałek) to za mało. Choć podtrzymuję: 200 lat to przesada.
FLYING LOTUS „You’re Dead!”
Warp 2014
Trzeba posłuchać: Traktuję to jako jeden utwór, ale Kendrick Lamar od szóstej do bodaj ósmej minuty. Poniżej ekstrakt z ekstraktu, co zakrawa nawet na niezły autoironiczny żart.
Komentarze
No właśnie mam podobne odczucia co do Flying Lotus. Niby wszystko pięknie, ale przesłuchanie całości trochę męczące, aż musiałem Nicka Cave’a dla przeciwwagi posluchać;)
Cosmogramma była bezbłędna. Za tą nie nadążam. Nawet nie mogę stwierdzić czy jest dobra czy nie. Za cienki w uszach jestem na takie pozycje chyba.
Dobra to płyta jest, nawet bardzo dobra, nawiązując do poprzedniego wpisu autora blogu „Był jazz, a dziś gdzie jest?” Tu jest właśnie jazz. Podejrzewam ,że kiedy słynny krewniak nagrywał „A Love Supreme” również ludzie nie wiedzieli co o tym myśleć, „Bitches brew” Milesa również troszku namieszało w głowach. Pewnie dlatego jazz jest fajny i ciągle młody. Słucham na zmianę z Aphexem, ale przy okazji odkurzyłem też Coltrane , Monka i Milesa …i czekam na Skalpel
Zgadzam się z ryszardemrwieserce. FlyLo już od jakiegoś czasu (Cosmogramma chyba) traktuje głównie jako jazzmana i to jednego z najlepszych w tym wieku (XXI znaczy, a nie 31). Zresztą dobór jednego z gigantów tego gatunku na patrona nowej płyty tylko to potwierdza. A pomysł z rozrzedzeniem Lotusa do 3 godzin wydaje mi się zupełnie nietrafiony – na tym polega jego muzyka i jej unikatowość, praktycznie w ciągu 2-3 lat wyrobił sobie niepodrabialne brzmienie i styl, które by zniknęły po takiej operacji.
popieram popierających popieranego!
To jego najlepsza płyta, pięknie pociachana, rozimprowizowana, dynamiczna. Za sam numer 2. Tesla przyznałbym już nagrodę…
ale trudno nie traktować You’re Dead! jako spójnej suity, to w zasadzie jeden kolosalny utwór.
Jestem zachwycony 😉
Ciekawe, bo recenzja jest dość krytyczna, a jednak 8/10. Swoją drogą jestem nieco zawiedziony produkcją tej płyty, najpierw posłuchałem wycieku, i było źle. Sam Flylo po kilku krytycznych uwagach na fb nabijał się z krytykujących, że oceniają brzmienie na podstawie leaku. No ale kupiłem winyl, i wcale nie jest lepiej, brakuje dynamiki poprzednich płyt, brzmienie jest chropowate i mało soczyste. Wygląda na to, że ktoś tu schrzanił mastering.
No własnie, bo ja jak widziałem wcześniejszy wpis „(jazz – a dziś gdzie jest”) to byłem pewny że chodzi o ten album. Zgadzam się z przedmówcami, dla mnie to album jazzowy i to jest jazz 21 w. Kapitalny, nr 1 w tym roku jak na razie.
„You’re Dead!” to naprawdę świetna płyta (już kolejna z rzędu) i chyba najbardziej spójna z dotychczasowych. Ciężko obecnie nie traktować Flying Lotusa jako jazzmana, gość jest niebywale otwarty na eksperymenty, a każdy jego kolejny album to konsekwentna ewolucja. A brzmienie ma unikatowe, znakomite wyczucie groove’u..
Ciekawy szum rozpętała recenzja FlyLo na freejazzblogu, gdzie odezwał się ortodoks:
http://www.freejazzblog.org/2014/10/flying-lotus-youre-dead-warprough-trade.html
Według mnie tego albumu (podobnie jak „Until…”) słucha się zupełnie inaczej na słuchawkach i głośnikach. Na dobrych słuchawkach brzmienie jest zdecydowanie bogatsze. Ciekaw jestem wersji instrumentalnej, podobno jest o 2 minuty dłuższa, a niektóre kawałki sporo się różnią.