Był jazz, a dziś gdzie jest?

Kiedy słyszę o budowie dziwnego wieżowca (dla niezorientowanych: mamy w Warszawie problem z dziwnymi wieżowcami) przy placu Grzybowskim, od razu boję się o to, czy przetrwa tam Pardon To Tu. Miejsce bardziej dziś symboliczne niż Teatr Żydowski, bo pokazujące gdzie jest jazz. A właściwie to, co z niego zostało, bo niespecjalnie mnie dziś obchodzi jazz, jazzik i jazziczek, jak je opisuje Tomasz Sroczyński w najnowszym numerze PopUp Music. W każdym razie choćby przy okazji wizyty na jutrzejszym koncercie Petera Evansa warto przejrzeć nowe płyty i program miejsca. I uzbroić się przed tradycyjnie mocnym w muzyce improwizowanej jesiennym sezonem, o którym z mojej pozajazzowej perspektywy powiem kilka słów, próbując nie powtarzać już dalej jednego: że w Polsce doszło w ostatnich sezonach do zgromadzenia pewnej masy krytycznej i nastąpił wybuch.

A po wybuchu, jak to po wybuchu, rozrzuciło szczątki tej pojazzowej masy na wszystkie strony naszego pięknego kraju i jesteśmy może nie radio-, ale z całą pewnością nadaktywni. Co słusznie odnotował Kasper Toeplitz ze swojej perspektywy, decydując się na pisanie m.in. o okolicach polskiej sceny muzyki improwizowanej, wytwórniach itd. Erupcja miała miejsce właśnie gdzieś w okolicach Pardon, bo co rusz można znaleźć ślady tego lokalu na różnych artefaktach. Weźmy płytę Wacław Zimpel To Tu Orchestra. Dziewięcioosobowy zespół pod wodzą naszego czołowego klarnecisty nagrywał wprawdzie w warszawskim CSW, ale nazwa grupy ewidentnie odnosi się do klubu z pl. Grzybowskiego. Płyta „Nature Moves” (8/10) wydana przez ForTune jest kolejną już w dorobku Zimpla podróżą do wczesnych lat 70. Z jednej strony kłania się – podobnie jak świetny Undivided – uduchowionym, przesiąkniętym wschodnią egzotyką czasom New Thing. Z drugiej – pierwszoplanową kompozycją „Cycles” oddaje hołd minimalistom, z Terrym Rileyem na czele. Tyle potrzebnych didaskaliów. „Cycles” to jednak przede wszystkim wielka forma (prawie 30 minut) pokazująca, w jaki sposób grupa znaczących osobowości zebrana pod szyldem To Tu daje się poddać dyscyplinie jednego spokojnie oddychającego organizmu. Szkieletem i fundamentem są dla niego tym razem fortepianowe repetycje Jacka Kity, masę mięśniową tworzy sekcja dęta z liderem i saksofonami (Paweł Postaremczak) i fletami (Dominik Strycharski). Krew pompują dwie skonfrontowane tu, ale synergicznie współpracujące sekcje rytmiczne (kontrabasiści Majkowski i Traczyk, perkusiści Szpura i Zemler), detale faktury dorysowuje Maciej Cierliński (lira korbowa).

Resztę długiego programu tej imponującej i pięknej płyty wypełniają utwory o nieco bardziej impresyjnym charakterze, ale zarazem przynoszące mocniejsze, bardziej szaleńcze fragmenty zbiorowego grania (finał „River”, fragmenty końcowego „Where the Prairie…”) i jeszcze więcej elementów oczywistych odniesień dalekowschodnich („Dry Landscape”). W „Winter Walk” – bodaj najbliższym klimatem do „Cycles” – znajdziemy z kolei nawiązania do tego, w jaki sposób wpływy minimalistów przetwarzali muzycy brytyjscy (Soft Machine w okolicach „szóstki”, także część pozostałych muzyków sceny Canterbury) podchodzący do nich z okolic rocka lub fusion.

W zdecydowanie już rockową stronę przewiało z kolei muzyków Hang Em High, także na drugim albumie „Beef & Bottle” (Gig-Ant, 7/10). Pisałem o pierwszym albumie tego międzynarodowego tria (polski łącznik to basista Bond, poza tym mamy saksofonistę Luciena Dubuis ze Szwajcarii i bębniarza Austriaka Alfreda Vogla) i z ciekawością obserwuję rozwój formuły, bo idą w dobrym kierunku. „Circo Maximo” ma groove, a w zasadzie całą formułę rytmiczną nawiązującą do metalu. Więc jeśli mówimy o mocnym składzie opartym na jazzowym instrumentarium, to działają w trochę innym rejonie niż norweski The Thing. Ma to wszystko trochę innych punktów zaczepienia – metalowe wcielenie EST („Leucocyte”), mocne tematy Alberta Aylera, czy nawet, a może i przede wszystkim nieodżałowana grupa Morphine. O oryginalności brzmienia decyduje tu przecież w dużej mierze – podobnie jak w wypadku grupy Marka Sandmana – dominujący charakter dwustrunowego basu. Trzeba przyznać, że w tym zestawie starcza panom materiału i pomysłów do końca, rzecz jest dobrze wyprodukowana, lepiej niż pierwsza płyta, a przy tym dynamicznie rzuca na stół atuty, jak ten połeć mięsa na okładce – ale „no beef were harmed”, gdyby ktoś pytał. Mam tylko nadzieję, że rzeczywistość nie była tak brutalna jak nazwa grupy (od westernu z Clintem Eastwoodem) i nie zaplątał się w to jakiś samosąd.

O ile orkiestra Wacława Zimpla uzupełnia w pewnym sensie nieobecny w naszej tradycji w takiej masie wątek związku jazzu i minimal music, o tyle kilka innych premier z ForTune zdaje się uzupełniać kolejne stadia awangardy jazzowej lat 60. Myślę o klasowej, choć brzmiącej nawet nieco staroświecko w porównaniu z jego dzisiejszymi działaniami płytą „Mnemotaksja” kwartetu naszego (kolejnego) ważnego lidera Piotra Damasiewicza, ale przede wszystkim – o frenetycznej płycie „Spoon” formacji Second Exit (ForTune, 8/10), wypełnionej rozmową kreślonych w szaleńczym tempie fraz saksofonu i klarnetu Ove Volquartza i Piotra Łyszkiewicza, dla których tło tworzy niespokojna sekcja z Michałem Trelą na perkusji i kapitalnym Piotrem Zabrodzkim (o jego innym tegorocznym przedsięwzięciu Pole interesująco pisze Michał Pudło w Screenagers.pl) w charakterystycznej dla niego roli libero. Z jednej strony pokazuje się tu jako pianista, z drugiej – jako żonglujący technikami gitarzysta basowy. Ale poza może finałowym „Some Message From Olivier (E.C.P.M.)”, gdzie przy klawiaturze zderza ze sobą filharmoniczny chłód, precyzję Reinholda Friedla i eleganckie, leniwe gesty z katalogu klasycznej pianistyki jazzowej z okolic jakiegoś Errolla Garnera, Zabrodzki raczej pozostaje tu nienarzucającym się duchem przedsięwzięcia. Które zresztą w całości ma charakter bardzo lekki, naturalny, pozbawiony nastroszenia czy bufonady.

Proszę jednak pamiętać, że to tylko część śladów po erupcji. W samej ForTune ukazały się jeszcze m.in. płyty duetu Mazur Neuringer i Infant Joy Quintet, jest album duetu Jachna Buhl (będą występować na Unsoundzie, jeszcze pewnie wrócę do sprawy), za chwilę nowy, udany album Jazzpospolitej, są kolejne płyty z udziałem Mikołaja Trzaski (Rubin/Trzaska/Masel), a wreszcie długo oczekiwany album veNN Circles projektu Damasiewicza i Gerarda Lebika w Bocianie (tu z Gabrielem Ferrandinim). Jest też znakomita – ale to miałem okazję już odnotowywać, przynajmniej w radiu – płyta projektu Malerai/Goldstein/Masecki. Przydałby się oddzielny blog do WYLICZANIA tegorocznych premier ze sceny jazz/impro, bo żeby zaczęto je gruntownie OPISYWAĆ, podobna erupcja musiałaby nastąpić w dziedzinie żurnalistyki. Na to na razie poczekamy. Ciąg dalszy w każdym razie nastąpi.