Moje życzenia dla Leonarda Cohena

W niedzielę kończy 80 lat, zaraz potem wychodzi jego kolejna płyta „Popular Problems”, o której miałem już okazję pisać na łamach papierowej POLITYKI. Wyjątkową drogę twórczą, z jednej strony pełną niebywałej konsekwencji, z drugiej strony – pewnej rezygnacji, wypełnioną depresją i humorem zarazem, opisywałem z kolei przed dwoma laty, gdy wychodziła bardzo podobna pod względem nastroju płyta „Old Ideas”, stworzona również wspólnie z Patrickiem Leonardem (niegdyś m.in. autor piosenek Madonny). Udało mi się wówczas zadać Kanadyjczykowi kilka pytań i wydarzenie to wspominam jako spotkanie z guru – mimo że w guru nie wierzę i staram się podważać. On z kolei opowiedział wtedy teorię tego, w jaki sposób to odbiorca nadaje ostatecznie sens piosence, z którą nie mogę się nie zgodzić.

Piosenka jest jak tofu – mówił wtedy Cohen. – Łatwo ją nasycić dowolnym smakiem. Dowolnym rodzajem emocji. W dobrej piosence można więc znaleźć miejsca pozwalające ją odczytać jako erotyczny impuls, lekarstwo na depresję, opowieść o samotności. Pierwiastek smutku jest we wszystkich piosenkach, które kochamy. Takie „Jingle Bells” można przecież zaśpiewać wolno i uchwycić w ten sposób najgłębsze emocje. Ludzie to robią. Przypomnijmy sobie, co Marilyn Monroe zrobiła z „Happy Birthday”. Zamieniła to w erotyczną zachętę. Poza tym piosenka jest formą, która działa na wielu poziomach. Pozwala sobie poradzić z życiową klęską, ale pomaga też sprzątać dom, zmywać naczynia. Dobrą piosenkę poznasz po tym, że uczestniczy w różnych dziedzinach życia.

Swój sąd na temat nowego albumu Cohena wyraziłem już w podlinkowanej recenzji: warto ją kupić i posłuchać, mimo że nowego oblicza artysty tutaj nie odkryjemy. Ba, mimo tego, że od strony aranżacji, a nawet budowy utworów natknąć się tu można na takie kiksy, które gdzie indziej i komu innemu nie uszłyby z pewnością na sucho. Chodzi mi oczywiście o nieszczęsne syntetyczne dęciaki, które nie po raz pierwszy u Cohena słychać. Konstrukcyjnie początkowo kuriozalne wydawało mi się  „Did I Ever Love You” z country’owym chórkiem (w refrenie), leciutko odpowiadającym staremu facetowi o ponurym głosie (w zwrotce). Ale z czasem zacząłem w tym słyszeć dobrą szkołę Fleetwood Mac i uświadomiłem sobie, że przecież na ich płycie nie bolałoby mnie to wcale.

Wszelkie kiksy zagłusza coraz bardziej schrypnięty, głęboki ton starca. Stają się też mało ważne wobec postawy – jak zwykle w wypadku tego autora – życiowego stoicyzymu podszytego zarazem melancholią i lekkim dystansem. Wokalnie Cohen coraz mocniej chrypi i coraz bardziej mówi. Ale wspomaga go chórek, który – trochę jak u Rogera Watersa na „Radio KAOS” czy „Amused…” – rozjaśnia trochę ton i pozwala ogrywać ten dualizm ponurego-wesołego staruszka. Są jednak rzeczy, które Cohena poruszają, o czym świadczą strofy niezłego „Almost Like the Blues” (swoją drogą, znów dużo wątków bluesowych, jak na „Old Ideas”):

There’s torture and there’s killing
And there’s all my bad reviews
The war, the children missing
Lord, it’s almost like the blues

Nie przesadzałbym jednak z tymi złymi recenzjami. Mnie u Cohena fascynuje właśnie pewna wyjątkowo zgodna recepcja. Dawałem już temu wyraz, pisząc kiedyś o płycie „Old Ideas”. Fakt, że uwielbienie dla Cohena wydaje się naszą cechą narodową, pozostaje niezgłębionym fenomenem. Czy to dlatego, że Cohen bywał dość często śpiewany po polsku i że miał szczęście do tłumaczy? Że pozostawał poetą, a my poetów lubimy? Że z Kanady, a nie ze Stanów, więc jego sława nie jest tak równo rozłożona po świecie, a my ulubiliśmy go sobie wcześnie? Dlatego, że jego piosenki są jak tofu? A może dlatego, że aranżacje nieco archaiczne, że momentami jakby zarysowane? Że on nigdy nie był młody, dzięki czemu wydaje się wciąż taki sam? Może to w nim lubimy? Zadaję te pytania, próbując wytropić źródła fenomenu, który przydarza mi się jako człowiekowi pisującemu o muzyce wcale nie tak często (choć zawsze się z takich sytuacji cieszę) – tego mianowicie, że z tym rodzajem narodowej obsesji z grubsza się identyfikuję, że i na mnie czar Cohena działa. I znów będę mógł stanąć po stronie dziesiątków tysięcy polskich nabywców nowej płyty (poprzednia zdobyła podwójną platynę), poczuć wspólnotę wokół sam-ciągle-nie-wiem-czego. A tak przy okazji – za chwilę jeszcze (o ile wrażenia z pierwszego odsłuchu się potwierdzą) będę musiał przyznać, że ciągle działa na mnie czar Marianne Faithfull (nowa płyta „Give My Love to London” 29 września).

W poniedziałek o 18.00 spróbuję za to – z udziałem zacnych gości – pozgłębiać fenomen Cohena na antenie radiowej Dwójki. Zanim jednak zapytam ich o życzenia dla Cohena, sam proponuję własne, skoro już w tytule notki obiecałem: Żeby jego piosenki wciąż były uczestniczkami życia wielu osób, a on sam miał okazję jak najdłużej to obserwować.

cohen_popularLEONARD COHEN „Popular Problems”
Columbia 2014
Trzeba posłuchać: Nie będzie problemu z przesłuchaniem tych dziewięciu piosenek, ale warto zbadać najpierw swoją reakcję na „Did I Ever Love You”.