Co jeszcze może orkiestra?

W praktyce może oczywiście mnóstwo zepsuć. Proszę sobie przypomnieć słowa Charlesa Hazlewooda ze wstępu do koncertu Sinfonietty Cracovii ze Squarepusherem: w wydaniu fusion może po prostu służyć do grania tych długich dźwięków w tle, może się przełączyć w tryb „tata w dyskotece”, albo wypełnić smyczkami część intro lub outro, gdy zespół rockowy wychodzi na papierosa. To wszystko znamy z historii romansów składów orkiestrowych z muzyką popularną. A jednak się kręci. „Najgorsza płyta świata” za sprawą orkiestry stała się właśnie dużo, dużo lepsza. Momentami po prostu ładna, dzięki barwom (o której też mówił Hazlewood) tradycyjnych instrumentów orkiestry. A przy okazji – także na festiwalu Sacrum Profanum czegoś się dowiedzieliśmy.

Jutro i pojutrze finałowa część Sacrum, w trakcie której usłyszymy najpierw właśnie orkiestrowe opracowania klasyków z Warpa (zagra je w piątek w krakowskiej Łaźni Nowej London Sinfonietta), a potem sety live i didżejskie wybranych artystów z tej ważnej wytwórni (to w sobotę w Hotelu Forum). Koncert Squarepushera pokazał jednoznacznie, że w połączeniu współczesnej muzyki klubowej z orkiestrową działa przede wszystkim pokora obu stron. Owszem, wypełniony był patentami przetrenowanymi w takich fuzjach muzycznych od lat (gęsto poprowadzone motywy sekcji dętej jak u Zappy, zawsze łatwo wychodzące z miksu dzwony rurowe jak u Oldfielda itd.), ale z drugiej strony pokazywał na równi pocących się artystów po obu stronach i uszanował to, co w muzyce techno i okolic najczęściej bywa krytykowane przez zwolenników orkiestrowego wyrafinowania: mocną, zautomatyzowaną sferę rytmiczną. Bez niej – mimo najlepszych intencji – tego typu fuzje tracą w stosunku do oryginałów (czego przykładem słuchany po latach zestaw „Warp Classics” London Sinfonietty – choć ciekaw jestem, jak zabrzmi jutro). Repertuar Squarepushera w niedzielę zyskał.

Większe olśnienie przynosi płyta z programem zaaranżowanego na orkiestrę „Metal Machine Music” Lou Reeda, którą wydał w końcu niemiecki zespół Zeitkratzer. Nie jest to olśnienie łatwe – niech nikt nie oczekuje, że wrzucą mu to darmowo do iTunesa. Trzeba się postarać, sprowadzić pocztą fizyczny nośnik, zmiksowany i zmasterowany przez błyskotliwego Rashada Beckera. Ale nie jest to olśnienie trudne dla tych wszystkich, którzy znają oryginał Lou Reeda. Dla większości z nich kontakt z albumem niemieckich kameralistów będzie doświadczeniem zaskakująco przyjemnym.

Zakochałem się w „Metal Machine Music” jako utworze na taśmę, podobnie jak w utworach Xenakisa czy Stockhausena – pisze Reinhold Friedl, pianista Zeitkratzera, w krótkim wstępie dołączonym do płyty. A potem zaskakuje: Praca nad transkrypcją była łatwa. Po pierwsze, mieli doświadczenia związane ze współpracą z Merzbowem (potem także m.in. Whitehouse i Zbigniew Karkowski, ostatnio grali utwory ze Studia Eksperymentalnego Polskiego Radia), po drugie – ich ówczesny akordeonista obdarzony był tak dobrym słuchem, że wyłapywał nie tylko dźwięki, które Reed grał na oryginalnej płycie, ale nawet sposób strojenia gitary. Kiedy przyszło do rozmowy z autorem albumu, powiedział im: „Zagrajcie tak, jak to napisałem”. Złośliwiec – w końcu nigdy tego nie napisał. Ale tu podejście orkiestrowe ma sens: z pokorą, tak jakby to był klasyczny utwór filharmoniczny, żeby rzeczywiście oddać intencje kompozytora. Po pierwszej prezentacji scenicznej Lou podobno popłakał się ze wzruszenia w garderobie.

Łącznie historia pracy zespołu nad materiałem Reeda to dziesięć lat. W roku 2007 ukazała się wersja płytowa wspólnego koncertu formacji z Lou Reedem w Berlinie (już wyprzedana), ale dopiero ta tegoroczna zawiera czyste odegranie partytury na orkiestrę. To 64 minuty podzielone na cztery niemal równe części czegoś, co wydaje się koszmarem szczególnie dla grających na instrumentach smyczkowych Antona Lukoszevieze i Burkharda Schlothauera, imitujących sprzężenia gęstą grą w zwalnianym lub przyspieszanym rytmie przez większą część utworu. To, co dla Lou Reeda, oryginalnie posługującego się gitarą elektryczną, mogło być niedbałym gestem, tutaj jest niebywale forsownym przedsięwzięciem. Choćby ta forsowna i monotonna praca wymagana do zbudowania ściany hałasu, na której inne instrumenty (często waltornia lub puzon) będą mogły grać partie , nazwijmy to, „prowadzące”, jest już pewnym sygnałem, gdzie tę muzykę sklasyfikować. Pod tym względem blisko „MMM” do minimalizmu, choć momentami wydaje się jego zaprzeczeniem. Przez długie chwile de facto każdy instrument w orkiestrze gra partię solową, brzmi to jak wzajemne przekrzykiwanie się na konkursie talentów, próba pogodzenia różnych chaotycznych partii w jeden utwór, która znajduje kulminację w finałowej części. Tu nieprzerwany dron smyczków przenosi się na niższe częstotliwości, a popisowe, niebywale gęste partie gra perkusista Maurice de Martin. W istocie przecież Zeitkratzer JEST kompanią powołaną do życia przez grupę wirtuozów. Ich wersja „Metal Machine Music” jest z całą pewnością bardziej subtelna i dopracowana technicznie, ale też atrakcyjniejsza niż oryginał.

Czy Lou Reed nie dość dobrze zrealizował własną koncepcję? To sprawa drugorzędna – nie wiemy do końca, czy ją miał, z jakim nastawieniem wchodził do studia. Ważne, że orkiestra – jako grupa doświadczonych muzyków, wykształconych do współpracy na polu pewnych wspólnych wartości, potrafi czasem zademonstrować rzeczywistą monumentalność i prawdziwą wagę utworu. A w tym wypadku Zeitkratzer – budując „Metal Machine Music” od początku – dostrzegł w tym programie znacznie więcej niż tylko pojedynczy gest. I pokazał, że o ile Metallica nagrywając z orkiestrą przechodzi właśnie do obozu „tatusia w dyskotece”, „MMM” powinno się w tym roku grać w ten weekend, gdy kończy się Sacrum Profanum, a zaczyna Warszawska Jesień – na cały regulator.

zetkratzer_mmmZEITKRATZER „Metal Machine Music”
Aperto 2014
Trzeba posłuchać: od początku do końca.