LOU REED 1942-2013: Mrok and roll

Nie mogę się uwolnić od widoku Lou Reeda jako „Mężczyzny w dziwnych okularach” w małym sklepiku z tytoniem w komedii „Brooklyn Boogie”. „Tak, palę papierosy” – mówił. – „I paru moich przyjaciół od nich zmarło. Ale ja nie wlewam w siebie co chwila butelki szkockiej w ciągu 15 minut, więc z tej perspektywy te papierosy raczej służą zdrowiu”. W improwizowanym filmie Wayne’a Wanga i Paula Austera ten człowiek wyglądał i brzmiał dokładnie tak jak na scenie: charyzmatyczny, charakterystyczny, małomówny, nieco zarozumiały, ale zarazem zabawny. Pół wieku kariery scenicznej spędził z gitarą w rękach i ciemnych okularach na nosie, w stereotypowo rockandrollowym czarnym stroju, dzięki któremu Andy Warhol (jak twierdzi sam Reed) zainteresował się kiedyś The Velvet Underground. Po prostu mógł na członkach tej formacji wyświetlać filmy, do których na żywo grali.

Lou Reed to przede wszystkim autor piosenek, których pisanie doprowadził do perfekcji bardzo wcześnie, bo jeszcze jako 22-latek zatrudnił się w firmie Pickwick Records w roli autora przyszłych hitów dla innych wykonawców. Fascynował się bluesem, rhythm and bluesem, a potem stylem doo-wop i rock and rollem, a zarazem zaczytywał się w czasie studiów na Syracuse University w poezji i prozie. Idealną równowagę zapewniła mu współpraca z Johnem Cale’em – kolegą ze szkoły, altowiolistą znającym od podszewki świat muzyki współczesnej. Grupa The Velvet Underground, którą współtworzyli przez kilka lat – w najsłynniejszym składzie ze Sterlingiem Morrisonem i Maureen Tucker – stanowiła pierwszy ważny pomost, przez który wpływy minimalizmu przesączały się do naiwnej wciąż jeszcze, młodej i zabawowej formuły rockowej. Reed z Cale’em po trosze psuli tę zabawę, a przynajmniej zaburzali nastrój.

Słynny album „The Velvet Underground & Nico” ukazał się w roku 1967 – był więc rówieśnikiem płyty „Sgt. Pepper’s Lonely Hearts Club Band” Beatlesów. Rówieśnikiem przez lata mniej znanym i niedocenianym. Album grupy Reeda sprzedał się w swoim czasie – jak przypominał później Brian Eno – w ledwie 30 tysiącach egzemplarzy. „Ale za to każda z tych 30 tysięcy osób założyła własny zespół” – dodawał Eno, wskazując tym samym na niebywały wpływ wywierany przez płytę z bananem na okładce na pokolenia młodych muzyków. „Moje piosenki są tak idealne do wykonywania dla innych zespołów, bo są łatwe do zagrania” – mówił Lou Reed. – „To jedna z cech rock and rolla, które szczególnie lubię. Możesz usiąść i nauczyć się go grać. To demokracja. Nie to co w jazzie”.

Prostota była u Reeda inspirująca. Podobnie jak umiejętność wynajdywania sobie stronników – po Cale’u i Warholu kolejnym był David Bowie, admirator działań Reeda i producent jego najlepszej solowej płyty „Transformer”, od której w praktyce zaczęły się jego sukcesy na listach przebojów. Najpierw w Europie (Reed w muzyce to pod tym względem trochę przypadek Woody’ego Allena w filmie), dopiero później w ojczyźnie. Przełomowa piosenka „Walk on the Wild Side” niosła w sobie te cechy, które pojawiały się wcześniej u The Velvet Underground – fascynację granicami półświatka, narkomanią i prostytucją, homo- i transseksualizmem (Reed jako nastolatek został poddany kuracji elektrowstrząsami, która miała go wyleczyć z biseksualizmu). Podobnie mroczna wydawała się historia, wokół której osnuty był później głośny album „Berlin”.

Kolejne płyty utrwalały status Lou Reeda jako ważnej figury rocka, a album „Metal Machine Music” – „wielkie artystyczne mam was w dupie skierowane do wszystkich wokół”, jak uważał krytyk Lester Bangs. Ta instrumentalna płyta wydana w roku 1975 składała się tylko i wyłącznie z jęków i sprzężeń gitary elektrycznej. Często pojawia się w zestawieniach najgorszych albumów w historii muzyki pop, ale zarazem była ważna jako prapoczątek gatunku noise, a pewnie i nie bez znaczenia dla sceny industrialnej. Choć Lou Reed nie ułatwiał jej odbioru uwagami w stylu „Każdy, kto to przesłucha do końca, będzie głupszy ode mnie. Ja przynajmniej dostałem za to pieniądze”.

Reed wydawał się wyrazisty niczym dobry aktor, który próbuje zagrać figurę rockandrollowca („Rock and roll to coś tak wspaniałego, że ludzie powinni zacząć za niego umierać” – wspomniał kiedyś), zbywał dziennikarzy półsłówkami i nie lubił interpretowania własnej twórczości. A zarazem miewał pomysły nieprzystające do rockowej formuły. Jego muzyka nagrywana w ostatnich kilkunastu latach – od płyty „Ecstasy”, przez znów koncepcyjny album „The Raven” (oparty o poezję Edgara Allana Poe), po wreszcie quasi-operową płytę „Lulu” nagraną z grupą Metallica – zbierały bardzo różne oceny. Sam miałem okazję demonstracyjnie krytycznie wypowiedzieć się tu o tej ostatniej, co w kontekście tego, że był to mój ostatni kontakt z Lou Reedem jako recenzenta, wydaje mi się nieco ponure samo w sobie.

Często wracał u Reeda wątek ilustrowania literatury posępną i mocną muzyką o rockowym charakterze. Nie przestał – jak mówił – pisać kolejnymi płytami swojej „wielkiej amerykańskiej powieści”. Przez ostatnich kilka lat pojawiał się jednak na scenie rzadziej. Miał przyjechać do Lublina na improwizowany koncert z Johnem Zornem i swoją żoną Laurie Anderson. Nie pojawił się (choć dwa lata wcześniej zdążył u nas zagrać podczas trasy w rocznicę wydania płyty „Berlin”). Wiadomo, że chorował na wątrobę, w maju miał przeszczep. Wczoraj zmarł.

„Zawsze uważałem, że mam coś istotnego do powiedzenia i zrobiłem to” – co więcej dodać do takiego stwierdzenia?

Dziwne jest takie odejście figury, symbolu. A najbardziej absurdalną puentą – fakt, ile razy media będą teraz (przy okazji bądź co bądź śmierci autora) grać piosenkę „Perfect Day”.