Działa, bo zepsute

Za ładna jest ta okładka, trzeba ją trochę zepsuć – mawiał jeden z redaktorów, z którymi miałem okazję pracować. Wykształcony na ASP, dobrze wiedział, że mocne reakcje wzbudzają rzeczy z trudnej do zlokalizowania granicy między „ładne” a „ciekawe”. Jeśli popatrzymy na świat sztuk plastycznych, niezwykle często artystę od wyrobnika odróżnia nie to, że potrafi namalować czy sfotografować, ale to, że potrafi umiejętnie zepsuć. Czy może raczej – nadpsuć, wie wchodźmy w strefę opisywaną dwa wpisy niżej. Annie Clark, czyli St. Vincent, też potrafi – właściwie o tym jest jej najnowsza płyta. Co więcej, Clark udowadnia, że to psucie (o czym mój kolega też coś wspominał) jest czymś, czego się można nauczyć. Z płyty na płytę coraz lepiej wyważa proporcje między subtelnym liryzmem melodii a zbyt mocnymi szarpnięciami sekcji rytmicznej i zbyt mocno wyeksponowanymi na pierwszym planie gitarowymi riffami. Teraz wyszło jej to moim zdaniem najlepiej w karierze.

Miałem ambiwalentny stosunek do Clark. Duet z Byrne’em nie bardzo mi się podobał. Tutaj też najpierw ujęło mnie coś, do czego mam słabość. Po prostu kilka momentów na płycie „St. Vincent” (artystka słusznie wyczuła, że to jest ten moment, gdy nagrywa płytę-autodefinicję i nie trzeba szukać innego tytułu) zdaje się przekonywać, że nie John Congleton, tylko Dave Fridmann pracował przy niej jako producent. A prościej rzecz ujmując – momenty te kojarzą mi się brzmieniowo z popowymi ekscesami The Flaming Lips. Chodzi głównie o przesterowane gitary w utworze „Hue Newton” czy piękny „Regret”, który ścianą gitary miażdży piękną, pełną niuansów melodię.

Osoba numer dwa w całej tej akcji to dla mnie Homer Steinweiss, perkusista, którego świat zna najmocniej z nagrań Amy Winehouse, ale na co dzień grywa przede wszystkim w The Dap-Kings z Sharon Jones – jeden z najlepszych obecnie bębniarzy świata, perfekcyjnie mieszczący się w formule płyty: gra funkowe, teoretycznie proste rytmy, ale na nowo buduje swoją bębniarską tożsamość z utworu na utwór i zawsze coś w jego grze (może to kwestia produkcji i bardzo ciekawej pracy planami) uwiera. Harmonicznymi punktami oparcia dla wokali są za to linie syntezatora Mooga oraz gitary, o brzmieniu na tyle oryginalnym, że o Annie Clark zaczyna się rozmawiać w kategoriach innowatorki czy wirtuozerki. Sam bym w to nie mieszał pojawiających się tu i ówdzie Hendrixa czy Prince’a. To jeszcze inna wrażliwość, która od pierwszego bierze brud przesteru, od drugiego – połysk hi-tech. Ale spojrzenie St. Vincent na instrument jest prawie tak świeże, jak ostatnio bywało u Jacka White’a, jesteśmy więc na półce z młodymi mistrzami.

Wbrew pseudonimowi St. Vincent jest bardziej świetna niż święta. Nie chodzi o to, że woli miłość własnej matki od miłości Chrystusa („I Prefer Your Love”). Chodzi o to, że – choćby i liryczna – nie podąża do końca ścieżką Kate Bush, a – choćby i dość idealistyczna – nie wyśpiewuje hymnów z żarliwością Sinead O’Connor. Choć ma trochę z jednej i drugiej, a potrafi zaśpiewać zwyczajnie prosto i pięknie (w „Prince Johnny”). Rzecz w tym, że jej muzyka przynosi i funk. Lekko przybrudzony przesterem, dysonansem, albo syntetyczną partią z przesadnie wyeksponowanym filtrem rezonansowym. Coś brudnego. Niedobrego. Zepsutego. Fascynującego, bo zmuszającego do ponownego słuchania.

ST. VINCENT „St. Vincent”
Seven Four 2014
Trzeba posłuchać: „Regret”, „Prince Johnny”, „Huey Newton”.