Rety, znowu retro

Po recenzjach oczekuje człowiek – nawet ten wykształcony, oczytany i obyty – jakiejś obiektywizacji, prawdy, dowodu społecznego znaczenia sztuki. I przychodzi zawód. Ja to rozumiem. Sam przeglądam sobie wczoraj na przykład recenzje brytyjskich kolegów po fachu i oczom nie wierzę. Ta sama płyta – nowy Jake Bugg, może nie mój idol, ale bardzo istotna premiera – i skrajne opinie. Kolega Alexis Petridis, którego bardzo cenię, nie zostawia na albumie suchej nitki. Andy Gill, którego bardzo szanuję, wynosi pod niebiosa. Bliżej mi tym razem do Gilla niż Petridisa.

Po pierwsze, od razu uznajmy, że kopanie 19-latka to zajęcie pozbawione wielkiego sensu. A kopanie chłopaka wchodzącego na rynek ze swoją odpowiedzią na muzykę pop pierwszej połowy lat 60., z Beatlesami, Bobem Dylanem i Johnnym Cashem, wydaje się zjawiskiem nudnym jak cholera. Bo oto nastolatek chce się odnosić do muzyki beatowej tamtego okresu nieco bardziej wprost niż inni, próbując odnaleźć energię, której brakuje w muzyce jego pokolenia. Proste. Tak jak sam styl – album tę prostotę wykorzystuje, został pod tym względem nieźle opakowany przez swojego producenta, Ricka Rubina. Owszem, niektórzy wieszają na nim psy – i fakt, jest tu znów ślad Rubina do nadmiernego kompresowania nagrywanej muzyki – ale wypuszczone z jego fabryki „Shangri La” (tytuł odnosi się do legendarnego studia nagraniowego w Kalifornii, tam również powstawała płyta, Island 7/10) jest jak cios pięścią, prostackie, bezczelne, a przy tym komercyjne i przebojowe. Momentami brzmi jak lekko tylko ustereofonicznione nagranie mono.

Zsumujmy: mamy tu hałaśliwe rockandrolle, folkowe ballady i kilka „południowych”, podbarwionych bluesem porządnie zbudowanych nagrań rockowych. Chłopak pisze sobie piosenki (kilka z tych najlepszych – samemu), Rick Rubin wykonuje prawie perfekcyjną robotę w strzelaniu tym w twarz publiczności, a do tego jeszcze Matt Sweeney nie schodzi poniżej swojego poziomu jednego z fajniejszych gitarzystów-sidemanów współczesnej Ameryki. A piosenka „Simple Pleasures”, którą pomógł Buggowi napisać, ostatecznie mnie do tej płyty przekonała. Poza nią wyróżniłbym „Messed Up Kids” i „All Your Reasons”. Nie bałbym się, że ta muzyka spodoba się moim dzieciom i nie szukałbym na siłę granicy między złym a dobrym retro na styku komercyjne-alternatywne, ani młode-stare.

Drobnym elementem odświeżającym formułę – takim jak młodzieńczy wigor w wypadku Bugga – u Josephine Foster jest tym razem mała zmiana akcentu. Płyta „I’m a Dreamer” (Fire Records 7/10) powstawała podczas tych samych sesji co rewelacyjny zeszłoroczny album „Blood Rushing”, nie ma tu jednak skrzypiec i mniejszą rolę gra gitara Victora Herrero. Wprawdzie harmonijka czy slide guitar trzymają całość blisko folku, bluesa i country, to jednak na pierwszy plan wysunął się fortepian (Micah Hulscher), co trochę przestawia akcenty. Foster – ze swoim klasycznym, nienagannym technicznie sposobem śpiewania – staje się tu nagle bohaterką jak z przedwojennych standardów łączących bluesowe i jazzowe źródła, rodzajem prababki Nory Jones słuchanej z brzęczącego patefonu. Albo Ordonki w klimacie CocoRosie. Produkcja sprytnie oszukuje nas zresztą – okrojonym pasmem – w kwestii warunków powstawania albumu. Poza znakomitym „My Wandering Heart”, które polecam na początek, warto posłuchać „Amuse a Muse” i delikatnej „Magenty”. Nic dwa razy się nie zdarza, jak pisała poetka. I nie zdarzy, co potwierdzają te dwie płyty – mimo pewnych zastrzeżeń – z dużą stanowczością i klasą. A to, że wolę sobie w domu posłuchać Josephine Foster, to już tylko wypadkowa indywidualnych upodobań, zaszłości i wieku.