Kanye udaje Yeezusa, ale Kazik był pierwszy

Internetowi specjaliści zbadali już sprawę i uznali, że jest osiem powodów, dla których nie doszło do wycieku nowej płyty Kanye Westa przed datą premiery. Moim zdaniem jest za to tylko jeden powód, dla którego Kanye musiał utrzymać całą rzecz w tak wielkiej tajemnicy: to słaby materiał, który w większości powinien zostać w brudnopisie. Choć swoje smaczki ma. Dla mnie największym było to:

Chodzi dokładnie o czwartą minutę dzieła, gdy Kanye West włącza ulubione nagranie tysięcy Polaków, czyli „Dziewczynę o perłowych włosach” węgierskiej grupy Omega (długich sampli na nowej płycie jest jak zwykle mnóstwo – na miejscu naszych artystów sprawdziłbym, czy Kanye idąc na zakupy nie kupił w pakiecie czasem całego wschodnioeuropejskiego rocka). Przykro mi, Kanye, ale w tej dziedzinie Kazik był pierwszy!

Tyle z opowieści o pionierstwie, porównań z „Kid A” (w których szczególnie absurdalnie zapędził się „Rolling Stone”) i dyskusji na temat przekraczania granic w muzyce pop. Owszem, Kanye West jak zwykle pilnie słucha, co robi młodsza konkurencja (nazwa Death Grips pojawia się w kontekście płyty „Yeezus” wielokrotnie), i pozwala sobie na zabiegi stosunkowo śmiałe – takie choćby jak operowanie mocno odkształconymi głosami wyrzuconymi na pierwszy plan w sposób jeśli nie odstraszający, to przynajmniej lekko niepokojący. Kilometry za Mają Ratkje czy nawet Diamandą Galas, ale ciągle odważniej od kolegów po fachu. Gdybyż jeszcze odwagę mierzyć liczbą zamęczonych kopii Auto Tune’a, które musiały paść w trakcie nagrania!

Wrażenie na nowej płycie robi przede wszystkim rozdzierająca, chyba dość szczera momentami sfera liryczna. Tylko kto po raz kolejny chce się wcielać w gwiazdę z przerośniętym ego? Ja jestem trochę stary na żmudne przecedzanie faków w poszukiwaniu ukrytych sensów. No i kto uwierzy superraperowi, że naprawdę szczerze chce załatwić solo problemy społeczne współczesnego świata? Czy wyśpiewanie de facto duetu ze słynnym songiem „Strange Fruit” Billie Holiday (tu wersja Niny Simone) w utworze „Blood on the Leaves” nie jest jednak totalnym zarozumialstwem?

Kanye ma na pokładzie wszystkich – włącznie z duetem Daft Punk, którego udział w przedsięwzięciu w tym samym niemal czasie, gdy promuje własny album (skrajnie odmienny – tutaj służyli za emisariuszy ostrych acid-house’owych brzmień), jest nieco ryzykowny. Z drugiej strony – pozwoli się lepiej poczuć tym którzy oczekiwali na to, że Francuzi pokażą coś nowocześniejszego. Pojawia się też Justin „zamów mnie na featuring” Vernon, któremu wspólnie z Westem udaje się nagrać najbardziej odstręczający utwór, w jakim kiedykolwiek uczestniczył którykolwiek z nich (a w sumie dają chyba z połowę dzisiejszych produkcji w Ameryce). I to niech będzie ilustracja największego problemu tej płyty. Ego Kanyego znosiłem mężnie przez lata, cieszyłem się też ze smaczków producenckich w jego nagraniach. Ale nie lubię sytuacji, gdy nagromadzenie środków daje nudny groch z kapustą, odbiera jakąkolwiek przyjemność słuchania (produkcji po megalomańsku przygotowywanej jako „minimalistyczna”), a to niestety zjawisko na „Yeezusie” powracające jak migrena. Jedyny sposób przejścia nad czymś takim do porządku dziennego to na klęczkach uznać, że migrenę zesłał nam Pan Bóg. Przepraszam, teraz również Kanye.

KANYE WEST „Yeezus”
Def Jam 2013
Trzeba posłuchać: „Black Skinhead”.