LUTY: Bezmyślnych treści nastał byt

Magazyn „The Atlantic” celebruje właśnie 20. rocznicę „Dnia świstaka”. Filmu, który mógłby być – tak sobie myślę – niezłą ilustracją tworzenia tego bloga. Kolejne miesięczne podsumowanie nieopisywanych wcześniej płyt utwierdza mnie w tym przekonaniu. Bo niby telepatia, otwarte związki homoseksualne, podróże zagraniczne, wracające zespoły gotyckie, satanizm, a wszystko i tak w takim natężeniu robi się zwyczajnym szarym podsumowaniem.

Członkowie partnerskiego duetu Matmos zrobili dla przemiany swojej muzyki najwięcej – poddali się eksperymentowi Ganzfelda z deprywacją sensoryczną, która ma wywołać halucynacje i przeprogramować mózg. Jeśli płyta „Marriage of True Minds” (Thrill Jockey, 7/10) miałaby być dowodem na działanie tego efektu, może bym i uwierzył, bo przynajmniej chwilami (np. w „Very Large Green Triangles”, „Tunnel”) zespołowi udało się mnie zaskoczyć, zresztą komplet utworów, choć pojawiają się w nim ewidentnie gorsze momenty, ma jakiś nienaturalny, niewytłumaczalny racjonalnie flow – słucha się tego dobrze w całości. Z drugiej strony – ciągle poniżej najlepszych momentów w karierze Matmos sprzed dziesięciu i więcej lat.

Jest za to najlepsza śpiewana przez Muńka Staszczyka piosenka o Warszawie od czasów „Warszawy”. Znajduje się na kolejnej lutowej płycie. To „Weronika na Agrykoli”, która nadaje świetne tempo albumowi duetu Lesław i Administratorr „Piosenki o Warszawie” (Jimmy Jazz, 7/10). Duetu powiększonego (jak sugeruje powyższy przykład) o ciekawych gości, z m.in. Bartoszem Chmielewskim, Karolem Strzemiecznym, Pawłem Duninem-Wąsowiczem. I (jak sugeruje tytuł) przynoszącego całą serię bardzo dobrych piosenek, rzadko wpadających w tani sentymentalizm, a zwykle trzymających się blisko bezpretensjonalnej, rogatej, choć czasem trochę kalekiej duszy tego miasta. Nie wiem, czy jest to płyta przydatna dla ludzi, którzy Warszawy nie znają, ale pewnie tych pozostałych jest wystarczająco dużo, żeby miała sens.

Nie wiem, czy ma sens określenie „satanic folk” w stosunku do włoskiej grupy AEDI i nie wiem, czy jest tak ekstremalna, jak to sugerują, ale Celeste Carboni ma warunki wokalne godne Lisy Gerrard, a zespół nasłuchał się najwyraźniej wykonawców zbliżonych do Mike’a Pattona. Produkcja Alexandra Hacke eksponuje mocne, rockowe rzemiosło, album „Ha Ta Ka Pa” (Gusstaff, 6/10) mnie może nie porwał do końca, ale podejrzewam, że na koncertach robi to duże wrażenie – a w Polsce grają parę razy w kwietniu.

Jeszcze gorzej z płytą duetu Tegan And Sara „Heartthrob” (Warner, 3/10). Jest książkowym przykładem albumu złożonego z samych potencjalnych hitów, których nie da się słuchać, a jeśli już da się wysłuchać, nie uda się zapamiętać, a kiedy już uda się wysłuchać i zapamiętać, chciałoby się jak najszybciej usunąć z pamięci. Bo rozwiązania, jakie tu słyszymy, są prostackie, wysilone, zbanalizowane, a bezpretensjonalny styl zespołu z okresu „The Con” został nie wiedzieć czemu porzucony. Owszem, wszystkie piosenki z „Heartthrob” – w syntezatorowych aranżach i ze słodkimi kilkupiętrowymi chórkami w produkcji odstraszającej samą natarczywością dźwięku – miałyby szanse ciurkiem polecieć w komercyjnym mainstreamowym radiu. Tym samym odpowiadając na pytanie, czemu takiego radia nie da się słuchać.

Rzuciłem ostatnio na tym blogu nazwę The Danse Society i chyba wywołałem wilka z lasu. Bo proszę, wyszła nowa płyta reaktywowanej formacji, „Scarey Tales” (Society Records, 5/10). Rzeczywiście trochę scary. Zła, gdy pojawiają się jakieś gotycko-aktorskie popisy („The Wolf”), ciekawsza gdy powoli budują klimat nie najgorsze w sumie partie wokalne. Ale wolałbym zachować w pamięci mit z przeszłości – nawet słuchanie oryginalnych, starych nagrań potrafi go lekko nadszarpnąć.

Zadebiutował Ukeje znany z programu „The Voice of Poland”. Jeśli ktoś jeszcze nigdy w życiu nie słyszał płyty rockowej, może się zafascynować „Bezkrólewiem”, albo i którymś z jeszcze bardziej schematycznych utworów na”płycie „Ukeje” (Universal, 3/10). Ale nawet ktoś taki nie daruje młodemu wokaliście tekstów w stylu „Zakazanym jest owocem wizja świata, którą kroczę” albo „Bezmyślnych treści nastał byt / Otwierać oczy jest mi wstyd”. Czuję, że mam go na sumieniu jako nałogowy widz takich programów. Mam go na sumieniu tym bardziej, że oglądam je dla tzw. beki. Ale gdy potem ktoś debiutuje z własnym repertuarem, robi się często głupio i niewesoło. Zupełnie poważnie.

Dawn McCarthy i Bonniego „Prince’a” Billy’ego słuchałem dotąd na poważnie i z dużą gorliwością, bo głosy perfekcyjnie zgrane. Ale „What the Brothers Sang” (Drag City, 6/10) to już partiami rzecz raczej dla tych jeszcze bardziej gorliwych wyznawców BPB. Kompletnie nie przeszkadza mi wprawdzie, że to mainstream, ale tu jest blisko mainstreamowego country. Ten album to zestaw coverów starych piosenek The Everly Brothers, więc niby wszystko się zgadza, w dodatku ładnie nagrane i zaśpiewane, muzycy ci sami, co zwykle, ale mimo wszystko czegoś mi tu brakuje. Może dlatego, że w śpiewie „Bońka” brzmi jakaś zwyczajnie optymistyczna nuta. Może też próbował Ganzfelda?

Jamie Lidell za to – w teorii przynajmniej – wszystko robi jak trzeba, wczuwając się ciągle w stylistykę Prince’a, a nawet Michael Jacksona. Nowa płyta „Jamie Lidell” (Warp, 6/10) jest jednak za bardzo jak trzeba, przedobrzona gęstymi aranżacjami i warstwami chórków, i nie jest to ten rodzaj zepsucia, którego chciałoby się słuchać, bo nadpsuje, uczłowieczy coś monumentalnego. Nie. Lidell jest po prostu tak fajny, że aż nudny.

Na deser kolejne nowości z Afryki. Płyta „At Peace” (No Format, 7/10) Ballaké Sissoko wyszła we Francji jeszcze ubiegłym roku, do mnie dotarła w lutym i była jak zwykle płytą bezpieczeństwa wracającą w różnych momentach. Bo choć nie ma poziomu znanego ze świetnej „New Ancient Strings” (duet z Toumanim Diabate, 1999), to trudno nie polubić świeżości i swobody strumienia dźwięków, jaki przynosi płyta na korę. Trudno też nie polubić prostoty tej produkcji i charakteru, który pokazuje, jak bardzo jesteśmy na co dzień oderwani od natury. Weźmy świetny „N’Tomikorobougou” – za każdym razem coś mi tu przeszkadza, a dźwięk w tle uznałem w pierwszym momencie za włączony alarm samochodowy. Dałem głośniej – i okazało się, że to raczej otaczająca miejsce nagrań (a zarazem dom artysty) przyroda.

Ballaké Sissoko – N’Tomikorobougou from lilamerik on Vimeo.

I jeszcze Bassekou Kouyate & Ngoni Ba ze swoim kolejnym wydanym za Zachodzie albumem „Jama ko” (Out Here, 7-8/10), który niby nic nowego nie wnosi do tej wizji rocka, w którym gitary zostały zastąpione przez tradycyjne ngoni. Ale kto jeszcze nie słyszał, nie się przygotuje na mocne wrażenia. „Sinaly” to rasowy hit oparty na świetnym riffie. A utwór „Dankou” przynosi taką solówkę na małej, czterostrunowej lutni ngoni, jakiej dawno nie słyszałem na sześciostrunowej gitarze elektrycznej. Nawet jeśli mieliby być Status Quo muzyki afrykańskiej, to takie status quo mi odpowiada.

</p>