12 polskich płyt z listopada 2012

W listopadzie wydawcy próbowali mnie zabić. W przenośni, choć jedną paczką nawet dostałem w głowę – bo sterta była za wysoka. Na szczęście płyty były opakowane w kopertę bąbelkową, a ta równie dobrze chroni samą płytę, jak i świat – przed tą płytą. W każdym razie wszystkie ze zbyt wielu nowości miesiąca, które do mnie trafiły, zostały rozpieczętowane, nie wszystkie miałem czas przesłuchać do końca, ale między innymi dzięki temu zamknąłem miesiąc, zachowując resztki zdrowia. Zaległe płyty z listopada będą tylko po polsku, bo wybór był za duży i trzeba było wybrać jakiś klucz. Jak zwykle przypominam: to nie jest zestawienie płyt miesiąca, tylko płyt z miesiąca, choć akurat tych beznadziejnych w ogóle nie uwzględniałem, szkoda miejsca. Za to była jeszcze jedna bardzo dobra – Igor Boxx, ale tę opisałem w papierowej „Polityce”. Tutaj dałem więcej niż zwykle, bo co tam. Zresztą koledzy mnie pytali, czemu ja tak ciągle z tymi słuchawkami na uszach.

ASIA I KOTY „Miserable Miaow”
Nasiono 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Miserable Miaow”, „Freeze”, „Why”.
Ma w sobie miauczące uroki ta płyta – i jakąś miłą bezpretensjonalność. Owszem, może dość mocno „lazy” momentami, ale na pewno nie „miserable”. Właściwie nic wielkiego, pod żadnym względem, gitara, fortepian z shakerem i głos Joanny Kuźmy, autorki całego materiału. Domyślam się, że to jest Asia. Kim są w takim razie Koty? Może Karolem Schwarzem, który pomógł w kilku utworach i dość zręcznie całość wyprodukował? Jeśli tak, to należy się wzmianka o imprezie SpaceFest, która już w najbliższy weekend w Trójmieście – sprawdźcie koniecznie tutaj, poprzednie edycje, jeśli wierzyć doniesieniom, były bardzo udane. Sam się wybiorę, kiedy wreszcie ktoś rozsądny uzna, że w grudniu nie należy przygotowywać tekstów na styczeń tylko po to, żeby w spokoju zjeść karpia. Zresztą elementy kosmiczne, albo przynajmniej psychodeliczne, też się na „Miserable Miaouw” znalazły – w postaci delayów w „Why?”. Fragment poniżej to jeszcze z dawniejszych czasów, pora uzupełnić Soundclouda:




BEDNAREK „Jestem…”
Lou Rocked Boys 2012
5/10
Trzeba posłuchać:
„Jestem.. (sobą)” feat. Staff
Nawet Marley reklamuje się dziś przy okazji Bednarka. Przynajmniej w moim egzemplarzu była ulotka o filmie „Marley”. Co logiczne, bo takim wzięciem nie cieszył się dawno żaden artysta reggae w tym kraju – co widać było na targach Co Jest Grane (te kolejki przy okazji premiery „Jestem…”!). Nie chcę zgrywać eksperta w dziedzinie reggae, ale na moje ucho sympatyczny i popowy Kamil Bednarek to na naszej bardzo ciekawej i urozmaiconej scenie reggae stany średnie. Klimaty jak dla mnie ciut za bardzo pościelowe – dlatego doceniam pojedyncze wycieczki Bednarka w stronę dancehallu/hip-hopu. Jego wersja „Dni, których jeszcze nie znamy” Grechuty trąci jednak obciachem, chociaż całej płyty dorastającej córce bym tak od razu nie konfiskował. W końcu w wypadku Bednarka też ważne są te dni, których jeszcze nie znamy.




CNC „False Awakening”
Draw Records 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„False Awakening”, „Hearsay”.
Shoezage’owa produkcja utopiona w ścianie gitar, dynamicznie płaska jak deska, z bardzo ładnymi melodiami, trochę w stylu Stevena Wilsona, ale też charakterystycznym dla produkcji tego kręgu muzyków bogactwem harmonicznym. A mowa o Borysie Dejnarowiczu (Newest Zealand), Piotrze Maciejewskim (Drivealone) i Michale Stambulskim (Microexpressions). Ładna rzecz ze świetnym początkiem, chociaż z EP-ki zrobiłbym klasyczną „czwórkę”, bo piąty utwór odstaje poziomem od pozostałych.



GRABEK „Duality”
Kayax 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Open Your Eyes”.
Pisałem już o Wojtku Grabku, muzyku i performerze, w ubiegłym roku, i zasadniczo mogę podtrzymać większość z ówczesnych konkluzji – ciekawe jest u niego dalej zetknięcie chłodnych motywów elektronicznych i melancholijnych skrzypiec. Doceniam pomysł podzlecenia wokali Mai Koman, która nieźle sobie poradziła. największym wrogiem Grabka jest bezbarwność długiego i mozolnego chwilami budowania nastroju („Transfuzja”), największym sprzymierzeńcem – dość oryginalna w gruncie rzeczy formuła, niekojarząca się w każdym razie wprost z nikim innym.



JAZZPOSPOLITA „RePolished Jazz”
Ampersand 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
drugiej płyty zestawu. Całość tutaj.
Jak to się stało, że nie pamiętałem już zawartości debiutanckiej EP-ki Jazzpospolitej „Polished Jazz”? Nie wiem, ale to było wyparcie niesprawiedliwe, bo ładnie nagrana i zagrana z – mam wrażenie – nieco bardziej jazzrockowym zacięciem niż dwie długogrające płyty, do dziś świetnie brzmi. Konieczne uzupełnienie kolekcji i prawdziwe odkrycie dla kogoś, kto nie słyszał o tej płycie. Utrzymane w klimacie dość klasycznego fusion „Ciągle ktoś mnie pyta” to z pewnością jeden z najlepszych momentów w dotychczasowej dyskografii Jazzpospolitej, a z pewnością najlepsze 6 minut w wykonaniu gitarzysty grupy Michała Przerwy-Tetmajera. Rzecz pokazuje taki warsztat, że – paradoksalnie – każe traktować warszawską grupę bezetykietkowo, nie szukać „nu” ani „post”, gdy potrafią też tak po prostu, wręcz w obrębie starawej konwencji wykrzesać z siebie mnóstwo liryzmu. „RePolished” zapunktowałbym o wiele wyżej, ale siódemka wynika ze średniej z dwóch płyt. Remiksy nowszych nagrań na pierwszym krążku tego dwupłytowego zestawu to podróże dość przewidywalne – w stronę konwencji Ninja i w okolice house’owo-dubowe, bez jakiegoś jednego powalającego pomysłu.




KAMP! „Kamp!”
Brennnessel 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Heats”!!
Zważywszy na klasę, jaką to trio prezentowało na koncertach, debiut jest troszkę przenoszony – ale częściowo jest to zjawisko bardzo pożyteczne, w końcu słuchacze rozpoznają tu swoje od dawna ulubione utwory. Współczesną klubową rytmikę przełamują mocne wpływy lat 80., niezbyt oczywiste, a często odnoszące się do naprawdę wyrafinowanych wzorców z epoki (Spandau Ballet), wokalista przypomina barwą Jima Kerra z Simple Minds („Sulk”, „Heats”). Świetna płyta z potencjałem singlowym w większości utworów, ale karne punkty należą się za produkcję. Owszem, jest mocna, głośna, z wyciągnięciem instrumentów na pierwszy plan – tyle że… wszystkich instrumentów naraz. Stało się coś, co sprawiło, że zniknęła przestrzeń – i na to zwracały mi uwagę także inne osoby, które z tym albumem miały kontakt. Ten drobny mankament trochę stępił smak kapitalnych pomysłów kompozytorskich i aranżacyjnych, które przecież teoretycznie przerastają o głowę to, co robią polscy rówieśnicy Kamp!.

ŁĄKI ŁAN „Armanda”
Pomaton/EMI 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Jammin'”, Pleń”.
Konsekwentna produkcja mogłaby to podciągnąć gdzieś w stronę Daft Punk, ale bez tego konwencja pozostaje dość tania. Podobnie jak – miejscami – gry słowne w tekstach („Łan Pała”, „Dziadarap”). Kiedy nas już te gry zirytują, Łąki łan przechodzą na angielski i w sumie im bliżej końca, tym lepiej. Styl z pogranicza hip-hopu, disco, funku i reggae wydaje się użyteczny – jako muzyka na prywatki. No i nie wątpię, że najlepiej jest na koncertach ŁŁ, którzy i z ćwierci utworu potrafią wyciągnąć funkową jam session. Pozytywne jest to, że po stu latach działalności doczekali się dość masowego odzewu – 125 tysięcy w miesiąc to na YT całkiem niezły wynik.




MAGNIFICENT MUTTLEY „Magnificent Muttley”
Karrot Kommando 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
W całości, początek niezbyt zachęcający.
Tacy młodzi, a tak staro grają. Warszawski zespół to właściwie klasyczne power trio w stylu Cream czy The Jimi Hendrix Experience, ewentualnie Grand Funk Railroad, niezależnie od różnych rzeczy, które na ich temat przeczytacie w sieci. Jest więc spory problem, no bo z czym porównywać – z dzisiejszymi zespołami, które do formuły trzech równorzędnych, sprawnych technicznie muzyków w rockowym dialogu rzadko się uciekają, nie ma to wiele wspólnego. Ale robi wrażenie i w swojej kategorii, choćby była najbardziej anachroniczna na świecie, gryzie w tyłek.



MINOR SOUNDS „The Humming”
Metalworks 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Everything You Need”, „Hailstorm”.
Płyta w zasadzie bardziej zagraniczna niż polska (bo duet polski tylko w połowie), ale za to drogowskaz na Wilcza Wólkę we wkładce na tyle tutejszy, że pasuje mi to do zestawienia. Poza tym „The Humming” odpowiada na ważne pytanie: co robił ostatnio Marcin Ziętek, niegdyś połowa duetu Elektrolot. Produkował i nagrywał płytę z wokalistką i autorką Mirną Stanić (z Chorwacji) – gdzieś pomiędzy wspomnianą Wilczą Wólką a Brighton. Klasyczny folkowy charakter przełamują momentami nieco popowe w charakterze, ale wycofane, wyciszone wokale, albo partie gitary elektrycznej. Dobrze by się to komponowało na wspólnym koncercie z Kari Amirian.



NATHALIE AND THE LONERS „On Being Sane (In Insane Places)”
Antena Krzyku 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Sines”.
Ostatnio miałem okazję czytać o książkowym przedsięwzięciu Natalii Fiedorczuk „Wynajęcie” (piszemy o nim w „Polityce”) i z trudem odnajduję w tych dwóch sferach tę samą osobę. Na „On Being Sane” pokazuje się jako osoba bardzo skupiona, bardziej wyciszona i chyba też bardziej smutna niż wcześniej, w ładnie śpiewanych balladach o lekko folkowym charakterze, przełamanym brzmieniem wiolonczeli, które dodaje szlachetnego, kameralistycznego sznytu. Bardziej dynamiczny początek płyty kojarzy mi się z nagraniami Joan As Police Woman – i szkoda, że te rzadkie w wypadku polskiej muzyki skojarzenia nie zostają ze słuchaczem tej płyty na dłużej, bo mimo doborowego składu (Maciej Cieślak na gitarach, Marcin Ułanowski na perkusji) momentami rzecz bywa bezbarwna, a już z pewnością bardziej niż poprzednie płyty tej autorki monotonna.

RANDOM TRIP „Random Trip”
Nowe Nagrania 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Zatruta kawa”.
Młody producent z Inowrocławia w barwach wytwórni Mikołaja Bugajaka. Na swojej pierwszej płycie Random Trip zaskakuje już tym, ile materiału zebrał. Większość z tego zrobiłoby z niego nadzieję także w trudniejszym obszarze anglojęzycznym, tym bardziej, że muzyka, którą tworzy (trochę dubstepu, trochę wonky) to tamtejsza specjalność. Jedyne, czego można się czepiać, to łączenie zbyt wielu estetyk w jednym nagraniu, czasem jest za mało agresywnie i mocno na dubstep, a jednocześnie za mało melodyjnie (albo przynajmniej bez jednego mocnego tematu) na wonky. I wtedy robi się nijak. Świetnym i wyróżniającym Random Trip patentem są za to wklejane co rusz etniczne sample.

SMOLIK „The Trip”
Kayax 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„50 Chips”, „Ignition Sequence”.
Miałem efekt odrzucenia, gdy po raz pierwszy słuchałem tej płyty – bo niby zwiastuje jakiś zupełnie nowy projekt, a przecież Smolik z grubsza ten sam. I chyba słucham ostatnio za dużo Korzyńskiego, bo w niektórych momentach Smolika zacząłem słyszeć styl Korzyńskiego z lat 70., co zresztą jest nienajgorszym objawem filmowego eklektyzmu – u autora muzyki do „Opętania” słychać było przecież wpływy innych soundtrackowych mistrzów. Ale nawet bez względu na duży i nieco dziwaczny (pokazujący mechanizm historycznej i kulturowej mistyfikacji)projekt multimedialno-filmowy, któremu towarzyszą te utwory, rzecz z czasem wydaje się kleić coraz lepiej. Wokalizy Małgorzaty Walewskiej czy Oli Bilińskiej świetnie grają z bogatymi aranżami – na orkiestrę i kilkuosobowy zespół – i tylko głos Dana Dunlapa trochę mi tu przeszkadza.