Duże płyty
Jakie to miłe czasy, gdy na dobrą, inteligentnie robioną muzykę jest zapotrzebowanie. I nie chodzi mi już (nie tym razem) o złotą płytę dla Peszek. Bardziej o to nowe Swans, które w fizycznej postaci dociera do mnie od czterech tygodni, bo zespół nie spodziewał się takiego zainteresowania. Albo o Flying Lotusa, który wreszcie dotarł, ale też z lekkim poślizgiem, bo ewidentnie tłocznie nie nadążają z produkcją. Że aż pragnę przy tej okazji nieśmiało zwrócić uwagę na to, że Godspeed You! Black Emperor zaczęli przyjmować zapisy na nowy LP i wstrzymali je na swojej stronie „due to overwhelming demand”. Jeśli to ci sami ludzie zamawiali, co ten album Swans, to jest ich trochę i wróżę, że nie dotrze przed Gwiazdką. A jeśli nie słyszeliście jeszcze o nowym projekcie remiksów Philipa Glassa, to macie idealny prezent pod choinkę, może nawet winylowy, o ile zdążycie się ogarnąć i zamówić tutaj. Posłuchać można tu. A ja po tym przeglądzie rozchwytywanych albumów mogę już tylko przejść do jednego z nich.
Oczywiście chodzi o album Stevena Ellisona, czyli „Until the Quiet Comes”. Spóźniony, ale jest w końcu i mogę sobie pozwolić na odrobinę winylowej pornografii na początek:
Zaczyna się jak, nie przymierzając, jakieś The Cinematic Orchestra, co przynosi dość duże zaskoczenie po pokomplikowanej „Cosmogrammie”. Tu mamy wersję oszczędną, wydawałoby się, że wręcz minimalistyczną, no i stanowiącą jakiś odprysk estetyki nu-jazzowej i wszechobecnego smooth. To przynajmniej wrażenie dostajemy, dopóki ślizgamy się po powierzchni. Przyjemne i całkiem złożone rzeczy dzieją się tu bowiem wciąż na drugim planie, w partiach gitary basowej – bardzo często pełniącej tu rolę instrumentu solowego, melodyczną – czy elektrycznego pianina, gdy daje znać artystyczne ADHD autora płyty. Ten nie jest w stanie zrobić niczego ot, tak, wszystko musi mieć dodatkowy zawijas, jedno dodatkowe uderzenie więcej (w dodatku lekko spóźnione), drobny pojedynczy glitch, wreszcie lekki efekt zwolnienia lub przyspieszenia taśmy. Choć oczywiście w wypadku basówki mamy Stephena Burnera, a na klawiszach Austina Peraltę lub (w zależności od utworu) Brandona Colemana. Goście pogłębiają wrażenie ADHD, bo wielu z nich wchodzi na moment z butami swojej estetyki – perfekcyjnie rozpoznawalna Erykah Badu, Thom Yorke (na mgnienie oka dosłownie), Jonathan Greenwood (w postaci sampla z „Guitar 12”). I już ich nie ma.
Wśród wokalistów mamy jeszcze Niki Randę i Laurę Darlington, ale mnie powalił – co już sygnalizowałem – Thundercat (prywatnie… Stephen Burner) w „DMT Song”. Wniósł trop Roberta Wyatta i – co za tym idzie – grupy Soft Machine. I mniej więcej od połowy albumu zaczynam to Soft Machine słyszeć, z całym dobrodziejstwem inwentarza i z przebitkami na scenę Canterbury, a potem i brytyjski jazz w ogóle. Lekko kolażowe kompozycje, eteryczne wokalne, rytmika wprawdzie nie ta, ale gdyby Wyatt, Ayers i spółka, czyli wczesny skład SM, działali dzisiaj, to pewnie też programowaliby rytmy na laptopie. Ale przy okazji też w połowie kolejnego odsłuchu ta płyta zaczyna mi się naprawdę, na poważnie podobać. I gdy potem wracam do pierwszych taktów, słyszę ten sam klimat kolażowego fusion w „All In”, wzbogaconym zresztą – jako jeden z dwóch utworów na płycie – partią żywego perkusisty. A potem też, przynajmniej we fragmentach, bo chwilami płyta robi wrażenie nieco rozłamanej, jak gdyby autor chciał „obsłużyć” swoich fanów typowymi dla siebie zabiegami producenckimi (najlepsze efekty ma to chyba w „Putty Boy Strut”), tyle że w możliwie przystępnej wersji, a potem poprowadzić w kierunku jazzrockowych lat 70.
Jeśli „Cosmogramma” była jakimś rodzajem korespondencji z kosmiczną wizją Coltrane’a i jemu współczesnych, to „Until…” mógłby być jej idealnym rewersem, prostszym, wzorowanym na powrót cool gdzieś w początkach lat 70. Ale tak samo żywym organizmem, który wydaje się zmieniać przy każdym kontakcie. Podobnie szkicowym, co poprzednia płyta, podobnie nerwowo przeskakującym z tematu na temat i jak zwykle sporo mówiącym o czasach, gdy nic nigdy nie jest skończone, zamknięte, a może i idealne.
FLYING LOTUS „Until the Quiet Comes”
Warp 2012
9/10
Trzeba posłuchać: „DMT Song”, „All In”, „Hunger”, „Putty Boy Strut”, „Phantasm”…
Komentarze
ładna laurka. aż się chce kupić oryginał. nic dodać. dzięki!
w tym roku 4AD wydała Box Set z praktycznie wszystkimi zremasterowanymi nagraniami Colourbox. raptem cztery CD-ki. warto byłoby przypomnieć tę nazwę. ale być może Szanowny Moderator niekoniecznie podziela mój gust. jakoś przeżyję 😉
nie macie wrazenia ze to wszystko juz bylo? anticon sprzed kilku lat, dosh? skojarzenie nie jest moje, ale jakze trafne.
Godspeed Black Emperor
http://www.guardian.co.uk/music/2012/oct/11/godspeed-black-emperor-interview?
Errata: wywiad z Godspeed Black Emperor (link byl z http://www.devotionmagazine.se)
http://www.guardian.co.uk/music/2012/oct/11/godspeed-black-emperor-interview?intcmp=ILCMUSTXT9383
Aj! Narobię sobie zaległości, znów kupuję coś innego…
Porownanie do Wyatta bardzo trafione – i glos i piosenka podobne. Ale z tym Soft Machine to juz na wyrost. Ta plyta jest bogata w struktury i brzmienia, ale wszystko za bardzo soft jak na Soft Machine, ktorzy jednak cenili sobie solidny eksperyment dzwiekowy. U Lotusa wiecej jest maniery i pozy jazzowej niz poszukiwan. Ktos napisal – Madlib bez poczucia humoru i cos w tym jest 😉
Zgadzam sie z nie.spokojem – to wszystko juz bylo, choc predzej bym wskazywal warp niz anticon. Anticon byl bardziej rockowy jednak, a wielu w warpie usktecznialo jazdy w wstrone fusion i cool jazzu. Zreszta nie tylko tam.
Tak sobie mysle, ze jesli ktos szuka kosmosu, o ktorym sie tyle pisze w przypadku Flying Lotusa, to powinien siegnac po Ras G.
Też łykam te płytę, choć nie znam słynnej poprzedniczki więc może brak mi tak potrzebnego dystansu:) DMT rządzi – fakt. W ogóle jest kilka malutkich pieścidełek, nie dłuższych niż 1-2 minuty. Oprócz tego Tiny tortures – na słuchawkach dokładnie jak w tytule. Nie zgadzam się za to, co do York’a: stara się jak może być soulowcem. W ogóle ja tu służ dużo więcej Rnb i nowego soul niż jazzu.
Ją też mam wrażenie, że to już było, jednak podobieństwa słyszę raczej w postrockowych eksperymentach z jazzem w wykonaniu Izotope 217 i Tortoise. Dla mnie płyta FL rewelacyjna.
Z tym Isotope – rzeczywiście w punkt trafione porównanie.
chciałbym tylko dodać, że oprócz Flying Lotusa, swoje albumy w tym roku wydali także Gonjasufi – MU.ZZ.LE (2012 Warp) oraz The Gaslamp Killer – Breakthrough (2012 Brainfeeder). zatem cała kalifornijska wesoła gromadka jest aktualnie aktywna.
Oczywiście, że było… Dla mnie ewidentne skojarzenie z muzyką norweskiego duetu – Xploding Plastix 🙂 . Jeśli chodzi o cyferki, to naciągane 7,5 – 8/10, ale to i tak za dużo dla tej płyty. Pozdrawiam.
ja sie nie moge do DMT przekonac. podoba mi sie narazie chyba najmniej w calej kolekcji. najchetniej to bym wogole wszystkie partie wokalne stad pousuwal. moze bedzie instrumentalna wersja?