10 płyt z sierpnia 2012

Postanowiłem trochę uporządkować ten system krótkich podsumowań przeoczonych na tym blogu nowości płytowych. Oto pierwsze z nich, miesięczne (z pewnymi poprawkami na koniec lipca – i chyba maj w wypadku Marissy Nadler). Zwracam uwagę na przyimek „z” w tytule. To nie są najlepsze z miesiąca. Nie są to również recenzje – raczej próba szybkiego odnotowania nowych tytułów. Podsumowanie skompletowałem z lekkim poślizgiem po dość ciężkim (żeby była równowaga) dla mnie tygodniu. Chciałbym jednak mieć ten sierpień wreszcie za sobą – tym bardziej, że wrzesień rozpoczął się muzycznie bardzo obiecująco.

ADELE & GLENN „Carrington Street”
Glitterhouse 2012
6/10
The Go-Betweens to była ta grupa, która grała jak Belle & Sebastian, gdy jeszcze nie było Belle & Sebastian. Żeby wszystko było jasne, byli członkowie późnego składu The Go-Betweens postanowili nazwać się Adele & Glenn i grają jak Belle & Sebastian również po śmierci The Go-Betweens, co nie odejmuje im wiele uroku, a wielu osobom – które zdecydują się posłuchać – pozwoli sobie poprawić humor i przypomnieć Australijczyków z The Go-Betweens. W każdym razie ja skończyłem na odsłuchiwaniu wszystkiego, co mogłem znaleźć w wykonaniu tej grupy.

ARCHIVE „With Us Until You’re Dead”
Dangervisit 2012
5/10
Jeśli ludzie dzielą się na zwolenników starego i nowego Archive, nie należę do ludzkości. A ponieważ właśnie się z niej wypisałem, łatwo mi będzie uznać, że pożenienie na jednej płycie Radiohead, Muse, UNKLE i Porcupine Tree, a zarazem nagranie czegoś tak ciężkostrawnego, to swoisty fenomen. Ale resztki sumienia każą mi dodać, że jako wieloletni fan rocka progresywnego mam niejakie pojęcie o tym, jak dziwne rzeczy mogą się ludziom podobać.

MICACHU & THE SHAPES „Never”
Rough Trade 2012
5/10
Z kolei w wypadku Micachu ludzie dzielą się na tych, co kochają, i na tych, którzy nienawidzą. Nie wierzcie jednak uogólnieniom – mnie na przykład ten rodzaj eksperymentów w muzyce (jak by nie patrzeć) popularnej ani ziębi, ani grzeje. Ale gdzie indziej przeczytacie miłe recenzje, więc może warto sprawdzić, po której jesteście stronie.

ALANIS MORISSETTE „Havoc and Bright Lights”
Sony
4/10
Bohaterka pop-rocka lat 90. wspólnie z innym bohaterem tamtej epoki, producentem i kompozytorem Guyem Sigsworthem. Oboje zostali zmieceni ze szczytu list przebojów przez zupełnie nowe rodzaje muzycznego know-how – mody na nowy soul, wokalistykę w elektronicznym, tanecznym anturażu, wreszcie młode głosy folkowe. Teraz pracują ze sobą, pieczołowicie odtwarzając anachroniczny klimat superprodukcji z lat 90., koncentrując się na szczegółach brzmienia, misternym programowaniu partii rytmicznych, wokalnych niuansach, ale bez całościowej wizji. Rżesistych braw bym się nie spodziewał. Fakt, że Alanis pomylili ostatnio z Fioną Apple na łamach „NME”, to największa nobilitacja, jaka może Alanis spotkać w tym roku. No i ostrzeżenie dla Edyty Bartosiewicz – że gdyby jednak zamierzała coś wydać, niech nie idzie tą drogą.

MARISSA NADLER „The Sister”
Box of Cedar 2012
6/10
Odwrotnie niż u Hitchocka – zaczyna się od kompletnie wycofanej, delikatnej ballady, a potem napięcie stopniowo spada. Głównie jeśli chodzi o pomysły, bo tempo i tak ciągle podobne, aranżacje proste i akustyczne, a głównym wyznacznikiem stylu jest sposób śpiewania Marissy Nadler. Mogła być świetna płyta, a jest po prostu kolejna.

OPOSSOM „Electric Hawaii”
Fire 2012
5/10
Pełna energii wiązanka brzmień z lat 60. (The Beatles, wczesny Pink Floyd) podanych na nowo w stylu współczesnego popu, z wycieczkami od MGMT, przez Flaming Lips, po Daft Punk, przy okazji niestety okropnie skompresowanych. Nie chcę, żeby to zabrzmiało jak obsesja (patrz kolejna notka), ale przyjemność psuje koncertowo.

PASSION PIT „Gossamer”
Frenchkiss 2012
6/10
Wesoła, momentami trochę wesołkowata płyta z tanecznym, elektronicznym popem z Ameryki. Dużo „o-o-o!”, pocienionych-przyspieszonych chórków, a brzmieniowo wszystko napompowane i skompresowane, jak tylko fabryka pozwoliła. Więc o ile nieprawdopodobna melodyjność piosenek pisanych przez Michaela Angelakosa (może się ścigać z M83 i 83 innymi) porwie osobników od lat 7 do 107, to czy ma sens szukanie tego na płycie, skoro muzyka została wyprodukowana pod stream na YouTube i głośniki komputerowe?

PURITY RING „Shrines”
4AD 2012
6/10
Jeśli ktoś teraz nie gra electro-popu, to gra dream pop, a czasami jeszcze jedno i drugie naraz. Jeśli James Blake próbował przenosić modne w najnowszej muzyce elektronicznej (dubstep, wonky, ambitniejszy instrumentalny hip-hop) trendy w świat piosenki, to duet Purity Ring próbuje je sprzedać w atrakcyjnym formacie radiowym. Ale przywiązując się zarazem do syntezatorowej estetyki lat 80. stają się trochę nudni i mimo wielu przeuroczych subtelności nie jestem przekonany, czy będzie mi się chciało tego słuchać jutro i pojutrze. Szczególnie gdy moda opadnie.

JESSIE WARE „Devotion”
PMR/Universal 2012
7/10
Ciągle młoda, ale już doświadczona wokalistka z ciekawej brytyjskiej szkoły, która ma przygotowanie do soulowego śpiewania, a przetarcie w sferze klubowej (tu – u SBTRKT). Przyjemna płyta współczesnego środka, który zdecydowanie się w tym klubowym kierunku przesunął, różnorodna, ale spójna, powściągliwa, pozbawiona wielkich ambicji (choć parę razy JW sygnalizuje, że pościgałaby się z Adele), a zarazem pełna nienachalnego uroku. Było też króciutko tutaj.

YEASAYER „Fragrant World”
Secretly Canadian 2012
5/10
Brak tempa, brak energii i sensu tej całej zabawy – poza wyjątkowymi momentami takimi jak „Reagan’s Skeleton”. Bo czy elektroniczny pop, który ma takie dłużyzny, że parę razy miałem podczas nich ochotę wyskoczyć do najbliższego kina, ma sens? W kontekście tej płyty wszystkie opowieści o świetnych koncertach Yeasayer wydają mi się dość zaskakujące. Ale nie wiem, dajmy im szanse 15 września, może grają covery?

Tu było jeszcze o Dead Can Dance, a tutaj o Antonym. Od poniedziałku już tylko wrzesień.