Czarny głos, biały głos

Sporo czasu ostatnio spędziłem nad Whitney Houston i jeszcze nagrodami Grammy. Nie da się ukryć, dwa tematy trochę się na siebie nałożyły. Nie tylko ze względów czasowych. O ile śmierć wybitnej wokalistki była zapewne ponurym przypadkiem, to zupełnie nieprzypadkowe zwycięstwo Adele pokazuje, że pewne wartości związane z wokalistyką przed dwudziestu laty, zepchnięte w pewnym momencie na margines przez technologię studyjną, powracają przy okazji płyty „21” i sukcesu młodej Brytyjki. Jest jakaś wymiana pokoleń, o czym zresztą szerzej napisałem, komentując wyniki Grammy. Co prawda tu głos biały, tam czarny, tu prostsza ekspresja, tam – mnóstwo soulowych akrobacji, popisów, wirtuozerii, ale potęga naturalnego talentu i siła głosu – podobne.

Pisząc o tym, nie słucham ani Houston, ani Adele, tylko wykopanych spod ziemi nagrań demo Karen Dalton z roku 1966. Oryginalnie ta folkowa gitarzystka i wokalistka z Oklahomy wydała na przełomie lat 60. i 70. dwa albumy. Ostatnio, przy okazji nowej fali folkowej, przeżywa nie tyle renesans popularności, co w ogóle powrót do zbiorowej muzycznej pamięci. Nie zapomniał o niej przynajmniej Bob Dylan, który w pierwszym tomie „Moich kronik” (zmyłkowy polski tytuł maskuje fakt, że to były JEGO kroniki) pisał tak: „Moją ulubioną piosenkarką w tamtym czasie była Karen Dalton. Wysoka, biała bluesowa wokalistka i gitarzystka, wymizerowana, lecz stylowa. Wpadłem kiedyś na nią latem w okolicach Denver, w folkowym klubie w małym górskim miasteczku. Karen miała głos jak Billie Holiday i grała na gitarze jak Jimmy Reed”. To słowa wielokrotnie cytowane – także przy okazji kolejnego wydawnictwa prezentującego archiwum Karen Dalton. Płyta „1966” zawiera nagrania demo zarejestrowane w nieco zbliżonych do tych opisanych: w chacie w okolicy miasteczka Summerville w stanie Kolorado, w towarzystwie ówczesnego partnera życiowego Richarda Tuckera. Sporo śpiewają w duecie – w dużej części są to melodie tradycyjne lub utwory innych amerykańskich bardów z epoki, Tima Hardina (uwagę zwraca już pierwsza piosenka, „Reason To Believe”) czy Freda Neila (świetny „Little Bit of Rain”). Z jednym i z drugim zresztą Karen Dalton dobrze się znała.

Jest tu również jej autorska wersja „God Bless the Child” Billie Holiday – gdyby ktoś chciał sprawdzić twierdzenie Dylana. Tu też mamy grę między klasycznym czarnym głosem a tym folkowym białym. Tu również ten drugi brzmi w konkurencji na swój sposób fantastycznie. Dźwiękowo „1966” jest płytą tak surową, że słynne nagrywane w chatynce utwory Bon Iver to przy niej szczyt studyjnej inżynierii. Słuchał takich surowych nagrań Dalton – nie da się ukryć – Devendra Banhart. I na pewno mocno wpłynęła na jego styl. Jeśli chodzi o kobiece głosy, sporo zawdzięcza jej Joanna Newsom i jej fani powinni płyty „1966” wysłuchać w pierwszej kolejności. I przymknąć ucho na niedoskonałości tych biednych wersji, w których słychać głównie środek dźwiękowego pasma. A może przeciwnie – pokochać je, razem z drobnymi niedoskonałościami śpiewu Dalton. W końcu ten materiał rejestrowany był niejako od niechcenia i gdyby nie ostatnie deklaracje najmłodszych folkowców, może nigdy nie trafiłby na płytę.

Koniec Karen Dalton przypominał wprawdzie te najgłośniejsze rockandrollowe odejścia w historii, ale nie był na tyle gorący (od dawna mało kto ją pamiętał jako artystkę, nie koncertowała od dwudziestu lat), ani specjalnie estetyczny. Zmarła na AIDS, pomieszkując momentami na nowojorskiej ulicy.

KAREN DALTON „1966”
Delmore Recording Society 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
„Other Side to This Life”, „Reason to Believe”, „Katie Cruel”, „Little Bit of Rain”. Zdjęcie – Light in the Attic. Nagranie poniżej to INNA, późniejsza wersja piosenki „Katie Cruel”.